Nagle wszyscy zwolennicy in vitro stali się specjalistami od naprotechnologii. Chętnie się na jej temat wypowiadają, przy okazji posiłkując się kłamstwami, manipulacjami, przeinaczeniami. Wszystko po to, by się przypadkiem nie okazało, że jest to metoda dużo bardziej skuteczna niż in vitro. I dająca to, czego in vitro nie daje. Celem naprotechnologii jest bowiem znalezienie przyczyny niepłodności, wyleczenie tych czynników, które niepłodność powodują, tak by para w sposób naturalny doczekała się potomstwa. In vitro nie leczy, bo i nie leczenie jest jego celem. Daje dziecko, poczęte w sposób sztuczny, czasem z materiału genetycznego rodziców, często jednak z gamet pochodzących od dawców anonimowych. Para jednak dalej pozostaje niepłodna. Ale dla środowisk żywo zaingerowanych finansowaniem zapłodnienia in vitro z kasy państwowej jest to bez znaczenia. A szkoda.

Z naprotechnologią rozprawiła się Anna Krawczak ze Stowarzyszenia „Nasz Bocian”. Zarzuty, które stawia tej gałęzi medycyny, są absurdalne. Bo absurdem jest krytykowanie, że lekarz przeprowadza szczegółową diagnostykę, zleca konkretne badania, że – w określonych przypadkach – posiłkuje się metodami chirurgicznymi. Naprotechnologia nie ma nic wspólnego z medycyną alternatywną, z ziołolecznictwem, homeopatią. Tu nie leczy się czarami, ani vilcacorą. Lekarze, z dyplomami uniwersytetów medycznych i prawem wykonywania zawodu, poruszają się wyłącznie w granicach klasycznie rozumianej medycyny. Opowiadanie bajek, co czyni Anna Krawczak, jest typową dezinformacją, której celem jest wprowadzenie odbiorcy w błąd. Ale po kolei. Przyjrzyjmy się zarzutom, jakie Anna Krawczak stawia naprotechnologii.

Po pierwsze. Pieniądze i czas: „W przypadku in vitro jednorazowo wykładamy 15 tysięcy i nie myślimy o dodatkowych kosztach. W ciągu 24 miesięcy terapii naprotechnologicznej para musi odbywać regularnie konsultacje z lekarzem – koszt jednej waha się pomiędzy 150 a 200 zł. Do tego dochodzą płatne spotkania z instruktorem, który na ogół nie jest nawet lekarzem, oraz szereg badań: nietolerancja pokarmowa, hormony, badania krwi. Zsumowane koszty są porównywalne, a nawet wyższe, za to skuteczność mizerna”.  Już w tych kilku zdaniach jest kilka nieścisłości, o których warto powiedzieć. Nie każdy pacjent potrzebuje 24 miesięcy, wiele par uzyskuje ciążę w sposób naturalny znacznie szybciej. Zarzut, jakoby pacjenci musieli robić badania, pozostawiam bez komentarza. Trudno bowiem diagnozować w ciemno. To chyba logiczne, że lekarz musi mieć jakąś podstawę, punkt odniesienia. Czy w takim razie w ramach in vitro nikt pacjentom badań nie robi? Bo jak w takim razie rozumieć zarzut, że w ramach naprotechnologii pacjenci są szczegółowo badani. To chyba dobrze. Czy pacjenci przygotowani do in vitro nie muszą kilkakrotnie odwiedzać lekarza? Czy wszystko załatwia się na jednej wizycie? Czy 15 tysięcy, o których wspomina pani Krawczak, odnosi się tylko do jednej procedury? Czy obejmuje wszystkie próby? Może się za chwilę okazać, że jest to znacznie droższa procedura niż te „jednorazowe piętnaście tysięcy”. A leki? A hormony? Kto za to płaci? Pacjent ze swojej kieszeni czy może klinika?

Po drugie. Anna Krawczyk odnosi się do kosztów społecznych, jakie miałaby powodować naprotechnologia. „Wyobraźmy sobie, że oczekujemy ciąży, która nie nadchodzi.Jakie skutki może to mieć dla naszego związku? Jak będziemy reagować na kolejne ciąże w rodzinie? Jak wydajni będziemy jako pracownicy, żyjąc ciągłą, często złudną nadzieją? Jeżeli para z każdym kolejnym cyklem przeżywa porażkę, po dwóch latach wskaźnik depresji i zachowań paradepresyjnych sięga siedemdziesięciu procent. NFZ płaci za leczenie depresji”. Tak ma być ponoć tylko w przypadku naprotechnologii. Czy to oznacza, że in vitro jest stuprocentowo skuteczne i w ciążę zachodzą wszyscy, którzy tej procedurze się poddają? Może zapytajmy w ten sposób: „Wyobraźmy sobie, że oczekujemy ciąży, która nie nadchodzi, bo kolejne implantowane zarodki się nie zagnieżdżają, albo obumierają na wczesnym etapie ciąży? Jakie skutki może to mieć dla naszego związku? Jak będziemy reagować na kolejne ciąże w rodzinie? Jak wydajni będziemy jako pracownicy, żyjąc ciągłą, często złudną nadzieją? Jeżeli para po każdym transferem zarodka przeżywa porażkę, to czy nie grozi jej depresja?”. Jeśli wytaczamy naprotechnologii taki zarzut, to przynajmniej bądźmy uczciwi. Bo takie same problemy, albo i jeszcze większe generuje nieudane in vitro.

Skoro jesteśmy przy kosztach społecznych, spytajmy o  nie w kontekście chociażby słynnej sprawy z Polic, kiedy to zostały zamienione zarodki. Zapytajmy o koszty społeczne dzieci poczętych dzięki nasieniu lub komórkom jajowym anonimowych dawców. Czy bark zakorzenienia, brak wiedzy o biologicznym rodzicu nie powoduje traum i depresji? Dostępna literatura na ten temat każe odpowiedzieć na to pytanie pozytywnie.

Po trzecie: To metoda eksperymentalna. „Terapia naprotechnologiczna to wciąż terapia eksperymentalna (…) Trzeba mieć jednak świadomość, że jest to metoda nieuznana przez medycynę konwencjonalną. In vitro ma 37 lat i ponad 37 tysięcy zrecenzowanych i zweryfikowanych prac naukowych. Nad in vitro pracuje cały świat”. Naprotechnologia nie jest terapią eksperymentalną, jest gałęzią medycyny czerpiącą z ginekologii, endokrynologii czy chirurgii. Badania prof. Hilgersa prowadzone od lat 70. XX wieku (jeszcze przed in vitro) są udokumentowane. Można z metodologią i wnioskami się zapoznać. To nie jest tajemna wiedza. Z naprotechnologią walczy przemysł in vitro, widząc w niej zagrożenie dla swoich interesów. A że przemysł ten ma pieniądze, to jest w stanie prowadzić szeroko zakrojone kampanie medialne przeciwko naprotechnologii. I robić jej czarny PR.

Po czwarte: Nie każdy może być naprotechnologiem. „To metoda hermetyczna. Poza wąskim gronem osób, które mają do niej dostęp, czyli ukończyły kursy naprotechnologiczne, nikt nie może się jej przyglądać. Kursy kosztują zaś kilka tysięcy dolarów i można je odbyć jedynie w Omaha. Jeśli się na to nie zdecydujemy, zobaczymy jedynie to, co pokażą nam naprotechnolodzy. To zupełnie inny schemat niż w przypadku medycyny klasycznej, gdzie każdy z nas ma prawo dowiedzieć się, co z czego wynika. Mamy dostęp do statystyk, możemy wejść do laboratorium. Tutaj tego nie ma”. Mam jednak wrażenie, że medycyna jest w ogóle dziedziną hermetyczną i poza wyszkolonymi specjalistami nikt inny medycyną zajmować się nie może. A każdy, kto się na to porywa, jest co najwyżej szarlatanem, a nie lekarzem. Zarzut więc, że naprotechniologia jest metodą hermetyczna jest chybiony. Tak samo hermetyczna jest okulistyka czy każda inna dziedzina medyczna. Lekarz specjalizujący się w naprotechnologii nie posługuje się jakąś tajemną wiedzą. Więcej, swoją wiedzą dzieli  się z pacjentami. Nie bez powodu wizyty o takich lekarzy trwają dłużej niż standardowe 15 minut. Właśnie po to, żeby móc wyjaśnić pacjentowi, co z czego wynika. Dane, statystyki, świadectwa osób dostępne są w Internecie, organizowane są konferencje naukowe. To naprawdę nie jest żadne podziemie, jak próbują sugerować zwolennicy in vitro. Od jakiegoś czasu specjalistyczne kursy odbywają się nie tylko w Omaha, ale także w Polsce czy Irlandii. Ale t o drobiazg.

Po piąte: Możemy się licytować, na ile skuteczna jest naprotechnlogia, a  na ile in vitro. Dowodem na to, że metoda działa, są dzieci poczęte w sposób naturalny. Ich rodzice niejednokrotnie podchodzili do procedury in vitro i odchodzili z niczym. In vitro nie dało im tak upragnionego dziecka. Może trzeba uczciwie powiedzieć, że medycyna nie da każdemu dziecka, i czas najwyższy z pokorą tę wiadomość przyjąć. Podobnie jak medycyna nie pomoże każdemu choremu na raka pacjentowi. Jeden z nowotworem wygra, inny – mimo nowoczesnych terapii, wielkiemu zaangażowaniu lekarzy – walkę przegra. Co nie oznacza, że nie trzeba walczyć i szukać nowych metod i sposobów leczenia. I to właśnie robi naprotechnologia. Szuka przyczyn, diagnozuje, leczy.  I w wielu przypadkach się udaje i wyleczyć i doprowadzić do naturalnego poczęcia.

I ostatnia rzecz. „Czas rozrodczy to najcenniejsza rzecz, jaką ma każda para chcąca mieć dziecko. (…) Jeśli para zdecyduje się na dziecko w wieku trzydziestu sześciu lat, to zanim będzie miała możliwość ponownego zajścia w ciążę, komórki jajowe kobiety prawdopodobnie nie będą już do tego zdolne. W niepłodności nie chodzi tylko o to, czym będziemy ją leczyć, ale także kiedy zaczniemy to robić”.  Skoro więc czas rozrodczy jest najcenniejszy, może warto zacząć edukować kobiety, że o dzieciach powinny myśleć, jak mają lat dwadzieścia kilka, a nie trzydzieści, czterdzieści czy nawet pięćdziesiąt. Odkładanie poczęcia dziecka na wieczne nigdy, latami przyjmowana antykoncepcja to są właśnie złodzieje czasu rozrodczego. To nie naprotechnologia go kradnie. Jeśli więc zwolennicy in vitro tak bardzo chcą walczyć o czas rozrodczy,  niech swoje działa wytoczą choćby przeciwko lekarzom przepisującym kobietom antykoncepcję. To będzie wtedy realna walka o czas rozrodczy.  Tylko że taka walka sprzeczna jest z interesem lobby in vitro.

Małgorzata Terlikowska