RMF FM, Marta Grzywacz: Jesteśmy tuż po premierze "Habemus Papam", filmu który w Polsce prawie otarł się o skandal. Cieszą pana dobre recenzje tego obrazu?

 

Jerzy Stuhr: - Cieszy mnie pierwsza recenzja, jaka się ukazała - Radia Watykan. Kiedy zaczęły mnie atakować te wszystkie podrzędne pisemka, a brały się za mnie bardzo brzydko w pewnej chwili, pisząc, że tym filmem obrażam papieża, zacząłem się trochę obawiać. Radio Watykan natomiast oceniło etyczno-moralną stronę tego filmu bardzo wysoko. Ta recenzja zamyka więc buzię tym, którzy mieli ją pełną posądzeń i pomówień.

 

 

Co powiedziało radio watykańskie o tym filmie?

- Powiedziało, że jest to głęboko humanistyczny film, pochylający się nad człowiekiem, że reżyser Nanni Moretti nie przekroczył granicy ośmieszenia urzędu, ośmieszenia państwa Watykańskiego, że zachował się bardzo delikatnie, a postaci kardynałów w tym filmie są pełne ludzkiego ciepła. Trzeba więcej?

 

Krótko mówiąc, jest pan spokojny o swój wizerunek.

- Mój kodeks artystyczny czasem mija się z moim kodeksem religijnym. Ja jako artysta muszę pochylić się nad każdym, nawet nad człowiekiem głęboko zagubionym i zdeprawowanym. W przeciwnym razie co ja bym robił w literaturze Dostojewskiego tyle lat? Mój główny obowiązek to przedstawić człowieka z każdej strony. Moja wiara nie ma z tym nic wspólnego.

 

 

Ten film pokazuje ciężko zgubionego papieża?

- Raczej przygniecionego ciężarem ponad jego siły. Pierwsze recenzje tego filmu podkreślają, że tu każdy kto w życiu wziął na swoje barki ciężar nie do udźwignięcia może odnaleźć siebie. Poza tym "Habemus Papam" opowiada o słabości nauk, które mają pomóc człowiekowi - psychologii,

 

 

Czyli Jerzy Stuhr nie popełnił świętokradztwa?

- Czy w ogóle sztuka może popełniać świetokradztwo? Ja od wielu lat uczestniczę w życiu kulturalnym Włoch i zauważam jak się różnią od Polaków będąc także katolikami. To co u nas uważa się za bluźnierstwo tam wcale nim nie jest. Słysząc niektóre żarty myślałem: Boże, toż to ekskomunika! A oni przechodzili nad tym do porządku dziennego. Przecież Włosi zrobili świętym zakonnika, który pod murami Watykanu w XVI wieku założył kabaret! Jak się współżyje w symbiozie z państwem watykańskim, które z mieszkańcami Włoch postępowało czasem bardzo okrutnie, ma się inną mentalność.

 

Pan miał okazję osobiście poznać Jana Pawła II.

- Miałem zaszczyt spotkać się z nim dwukrotnie. Po raz pierwszy na początku lat 80-tych, kiedy pojechaliśmy do Watykanu z wizytą Teatru Starego w Krakowie. Aktorzy, reżyserzy. Przez te dwie godziny, czuliśmy, że nas potrzebuje, byliśmy wspomnieniem Krakowa. W pewnym momencie Ojciec Święty namówił mnie do powiedzenia swojego tekstu. Pamiętał, że recytowałem jego wiersz w pierwszym tygodniu kultury chrześcijańskiej w Krakowie w 1979 roku, tuż po wyborze.

 

 

Pamiętał pan tekst?

- Pierwsze cztery zwrotki. Ale to był ciężki występ! Przed autorem - przed papieżem, przed kolegami z teatru! Straszny stres. Obok stoi Andrzej Wajda, koledzy, a ja mam w Wielkiej Sali do Ojca Świętego mówić słowa: "... myśląc Ojczyzna wyrażam siebie i zakorzeniam..." W pewnym momencie przeprosiłem, że już dalej nie mogę, że emocje mnie przerastają. A On objął i powiedział : "Rozumiem pana doskonale, jako też kiedyś występujący". I tyle.

 

 

Minęło 20 lat i pojawił się pan w Watykanie po raz drugi.

- Tak, był rok 2003, zostałem zaproszony do Watykanu na niedzielę, na obiad. Myślałem, że będzie może ze 100 osób, a my gdzieś z boczku się przytulimy, a tu byliśmy tylko ja i moja żona, sekretarz Dziwisz i kardynał Deskur. I jak ma się teraz toczyć rozmowa?! Gdyby mnie pani spytała co jadłem, to nie odpowiem.

 

 

Papież był już wtedy bardzo chory...

- Tak, źle mówił, uśmiech miał tylko w oczach, bo twarzą już nie mógł się uśmiechać. Ale spojrzał na mnie i mówi, że widział mnie w "Dziadach". To był mój debiut w roku 1972 w Teatrze Starym u Konrada Swinarskiego. A ja, mimo, że emocje mną targały, nie tracę poczucia humoru nawet w takich chwilach i mówię: "Ojcze Święty, ale ja tam grałem Belzebuba". A z Jego strony znowu długa pauza i po kolejnej łyżce zupy słyszę: "Proszę pana, ról się nie wybiera" i pokazał na siebie.

 

 

To nie była jedyna rola, jaką Ojciec Święty odegrał w pana życiu . Kto wie, czy nie zawdzięcza Mu pan cudu? Mówię, o chorobie pana córki , Marianny.

- Tak, moja córka miała trudny moment w swoim życiu i my razem z nią. Groziła jej poważna operacja, która mogła się zakończyć tragicznie. Pamiętam poszedłem do mojego ukochanego księdza Jerzego Bryły - infułata, który jest opiekunem środowisk artystycznych w Krakowie. Znamy się od lat bo jako chłopiec służyłem mu do mszy, a potem ksiądz jako lektor opiekował się również naszą szkołą. Parę dni przed operacją córki chciałem mu się wyspowiadać, ale ksiądz Bryła spakowany, gotowy do wyjazdu mówi: "Jadę do Rzymu, do Ojca Świętego". Poprosiłem o przekazanie papieżowi życzeń i przypomnienie, że byliśmy u niego rok wcześniej na obiedzie. Przy okazji wspomniałem księdzu Bryle, że mam w życiu trudny okres. I tyle. Ksiądz Bryła wrócił, zadzwonił do mnie i zapytał jak operacja. Mogłem na szczęście powiedzieć, że wszystko się udało i że bardzo się cieszymy. A on na to, że wspomniał Ojcu Świętemu o mojej sytuacji w czasie obiadu, a wtedy Ojciec Święty odłożył sztućce i pomodlił się za Mariannę. Może pomogło?

 

rmf.fm/interia.pl/PSaw