W okolicach południa klienci wchodzą do sklepu falami. Z moimi towarzyszami niedoli (współpracownikami) żartujemy sobie, że to pewnie któraś ze Mszy świętych się skończyła. Ostatnio zauważyłem jednak, że ten żart  ma w sobie dużo prawdy. W okolicy centrum handlowego, w którym pracuję, znajdują się dwa kościoły. Postanowiłem więc sprawdzić godziny Eucharystii i faktycznie: okolice godzin ich zakończenia w dużym stopniu pokrywają się z większą ilością klientów w sklepie. Panie i panowie, którzy nas w tym czasie odwiedzają, najczęściej są elegancko ubrani. Byłbym w stanie zrozumieć ich odwiedziny, gdyby faktycznie chcieli coś kupić, jednak w dziewięćdziesięciu procentach przypadków wchodzą oni tylko po to, by się „porozglądać”. Widocznie niedzielny obiad po takiej „aktywności” smakuje lepiej.

Sklep, w którym pracuję, cieszy się dużym zainteresowaniem także wśród młodzieży. Takie osoby nazywamy „koczownikami”, bo najczęściej wybierają oni centrum handlowe zamiast uczestnictwa w Eucharystii. Snują się oni po sklepie, oglądają każdy pojedynczy towar, a ja, ku swojej rozpaczy, muszę snuć się za nimi. W końcu jestem ochroniarzem. Po godzinie opuszczają oni nie tylko „mój sklep”, ale i całe centrum handlowe. Mogą już wrócić do domu i powiedzieć rodzicom, że „w kościele byli, ale  zbytnio nie słuchali, bo kazanie było nudne”.

Popołudnia bywają najgorsze. Rzesze Polaków nauczyło się nowej formy spędzania czasu z bliskimi: spacer po centrum handlowym. W ten sposób do sklepu wchodzą całymi pokolenia-mi: od dziadków po wnuki, prowadząc przy tym ożywione dyskusje na temat każdego produktu, jaki mają w zasięgu wzroku. Warto w tym miejscu zapytać: czy nie mają już o czym ze sobą rozmawiać i wychodzą do centrum handlowego, by znaleźć wspólny język? Jeśli tak, to naprawdę źle się zaczyna dziać z kondycją polskich rodzin.

Całość artykułu TUTAJ