W roku 1980 zrezygnował Pan z etatu w Teatrze Powszechnym na rzecz zaangażowania w sprawy publiczne. Wówczas aktorzy włączali się w obywatelski protest i powstanie Solidarności, ale chyba nikt nie rezygnował z etatu - zapewniającego materialną stabilizację. Dlaczego Pan to zrobił?
- Właściwie nie miałem wyjścia, w pewnym sensie to władza ludowa zdecydowała za mnie. Na dwa miesiące przed sierpniem 1980 roku poszedłem do dyrektora Zygmunta Hübnera, aby mu zakomunikować, że nie widzę sensu dalszej pracy na scenie. Przyjął to ze zrozumieniem, zresztą nie ukrywał, że panowie z urzędów cenzorsko-partyjnych już dawno mu powiedzieli, że ja w teatrze mogę nosić przysłowiową halabardę. Mój dyrektor zapewnił mnie, że jeśli kiedykolwiek będę chciał wrócić, drzwi stoją otworem. Ale ja właściwie do teatru już nigdy nie wróciłem. Pochłonęły mnie inne sprawy. Miałem już wówczas bardzo wiele kontaktów opozycyjnych. To przeszkadzało w mojej działalności artystycznej.
Dla Pana tamten sierpień zaczął się dużo wcześniej.
- Tak. Kluczowe dla mojego życia okazało się poznanie wybitnej aktorki Haliny Mikołajskiej, dzięki której nawiązałem kontakty z Komitetem Obrony Robotników. Później poznałem też ludzi z Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. KOR miał charakter raczej lewicowy, a ROPCiO – centroprawicowy. Szanowałem wszystkich, bo dla mnie działalność opozycyjna miała wymiar przede wszystkim moralny, nie polityczny – w dzisiejszym rozumieniu.
Uwiodła Pana postawa moralna Haliny Mikołajskiej?
Poruszyło mnie niezwykle to, że osoba tego formatu , krystalicznie uczciwa, opiekująca się chorym mężem, jest tak szykanowana – nękają ją okropnymi telefonami, rozpuszczają ohydne plotki, niszczą samochód - a mimo to ona nie rezygnuje, nie załamuje się. Dotarło do mnie, że wbrew głoszonej propagandzie, to nie człowiek jest zły, ale system.
Religia nie dała wcześniej takiej pewności?
- Owszem, moja rodzina była tradycyjnie katolicka. Przyjąłem zgodnie z „planem” wszystkie sakramenty i uczestniczyłem w zwyczajowych obrzędach religijnych. Odebrałem też wychowanie rodzinne oparte na Dekalogu. Nie byłem więc nihilistą, ale religię pojmowałem jako element dobrej tradycji, nie wymagający jednak szczególnego namysłu. Byłem typowym wierzącym - niepraktykującym. Pytania o sens wiary zacząłem sobie stawiać dopiero podczas przygotowywania sztuki Władysława Terleckiego „Odpocznij po biegu”. To autentyczna historia jasnogórskiego zakonnika Damazego Macocha, który popełnił morderstwo na tle miłosnym. Szukając pomocy w pracy nad rolą poszedłem do kościoła św. Marcina na Piwną i tam spotkałem nieżyjącego już ks. Tomasza Bojasińskiego. Szczerze mówiąc miałem nie tylko problem, jak zagrać Macocha, ale czy w ogóle go zagrać. W kręgach kościelnych panowało bowiem przekonanie, że to jest sztuka obrazoburcza, godząca w Kościół. Ks. Bojasiński nie podzielał tych opinii, w rozmowie wyjaśnił mi, że wiele zależy od poprowadzenia roli. Poza tym sama wymowa sztuki nie była antyreligijna, przecież Damazy Macoch po procesie pojął ogrom swoich win, stał się pokutnikiem. Nie skorzystał z aktu amnestii. Zmarł jako więzień. W sztuce pojawia się też autentyczna postać rosyjskiego sędziego – ateisty (proces toczył się w 1910 r. – przyp. red.). Otóż konfrontacja tych dwu postaci jest niezwykle interesująca. Graliśmy to na deskach Powszechnego w roku 1976, reżyserował Zygmunt Hübner. Sztuka nie miała wielkiego powodzenia, była trudna, ale dla mnie okazała się niezwykle ważna, wręcz brzemienna dla mojego życia duchowego. To się stało niemal równocześnie ze spotkaniem z Haliną Mikołajską, która mniej więcej wtedy zabrała mnie na pielgrzymkę do Częstochowy. Halina była osobą bardzo wierzącą, zaprzyjaźnioną z Laskami. Zostałem jakby wessany w to środowisko.
Poszedł Pan dalej niż Halina Mikołajska. Zaangażował się w ruch obrony życia. Dlaczego akurat ta dziedzina?
- To efekt spotkania księdza Stasia Małkowskiego i Marii Wolframowej, którzy powołali ruch „Gaudium Vitae”. Pani Maria to kolejna niezwykła osoba, która odcisnęła swój ślad w moim życiu. Dla obrony nienarodzonych dzieci oddała swój czas, zdrowie, mieszkanie, telefon. Obserwując jej postawę, uznałem, że moje poparcie dla KOR-u był zaledwie pierwszym etapem w rozwoju mojego ducha, a kolejnym – czułem, że trzeba iść dalej – była właśnie obrona życia nienarodzonych. W kategoriach religijnych powiedziałbym, że to było pogłębienie nawrócenia.
Dużo dzieci udało się uratować?
- Chodziliśmy do tych gabinetów i przychodni, gdzie mordowano dzieci. Stasio wyciągał różaniec, co niemal natychmiast wywoływało reakcję personelu. Pamiętam, że kiedyś jedna z pielęgniarek wezwała milicję, ponieważ podczas naszej obecności rzekomo znikały płaszcze. Ale wezwany funkcjonariusz okazał się przyzwoitym człowiekiem, bo powiedział do Stasia: „Proszę księdza, tu to jeszcze nic, proszę iść na Chmielną (wtedy Rutkowskiego – przyp. red.) i pomodlić w tamtej rzeźni”. Pamiętam jedną kobietą , która chciała usunąć dziecko, bo miała już dwójkę, a jej mąż zginął tragicznie. Zwyczajnie bała się problemów materialnych. Myśmy jej wtedy pomagali. Z jaką miłością ona potem przyjęła to dziecko. Mój Boże, łzy w oczach jeszcze dzisiaj stają…
Jak przekonywaliście lekarzy, pielęgniarki?
- Ze Stasiem Małkowskim objeżdżaliśmy różne środowiska. Pamiętam naszą wizytę u ministra zdrowia Tadeusza Szelachowskiego, którego chcieliśmy przekonać, żeby wprowadził instrukcję dla lekarzy, by obowiązkowo informowali kobiety przed aborcją o fizycznych i psychicznych skutkach tego „zabiegu”. To było spotkanie w obecności Mikołaja Kozakiewicza, członka Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa i Towarzystwa Planowania Rodziny, ale skończyło się zgodą ministra. Oczywiście ustawa nadal działała i aborcje były masowe, ale ten szczegół wydaje mi się wart wspomnienia. Właśnie dzięki temu rozporządzeniu i postawie niektórych lekarzy udało się ocalić życie wielu dzieciom. Przede wszystkim chciałbym wspomnieć prof. Włodzimierza Fijałkowskiego z kliniki na Woli, gdzie mieliśmy specjalny stolik, do którego przychodziły kobiety wahające się przed dokonaniem aborcji. A czasy były trudne, z półek sklepowych nie znikał tylko ocet.
A ministra?
- Oczywiście, najpierw nie chciano nas wpuścić, ale jak Stasio nie dał za wygraną, usiadł w ministerialnym holu, z sutanny spokojnie wyciągnął różaniec, głośno intonując: „W imię Ojca i Syna…” Drzwi gabinetu szybko się otworzyły.
Ksiądz Małkowski wiele wycierpiał z powodu swojej nieugiętej postawy.
- O tak, i to z różnych stron. Staś łączył swoją krucjatę obrony życia z działalnością opozycyjną. Straszył piekłem ludzi zaangażowanych w działanie systemu. Miał być zlikwidowany przez SB zaraz po księdzu Jerzym Popiełuszce… (...)
Rozmawiała Elżbieta Ruman
Fragment książki Elżbiety Ruman "Główna rola w tetrze życia", Wydawnictwo Fronda, 2011.
Do nabycia w Księgarni Ludzi Myślących
JW
Zwiastun filmu "Czarne chmury, w ktorym Maciej Rayzacher grał Kapitana Knothe.