Fragment książki „Ostatnie lata polskiego Lwowa”.

ROZDZIAŁ 8

POCZĄTKI POLSKIEJ PIŁKI NOŻNEJ

Z powodów politycznych przez dziesiątki lat za miasto, w którym powstał polski futbol, uznawano Kraków. Władze PRL nałożyły bowiem cenzorski zapis na informacje na temat polskiej przeszłości Lwowa i o mieście nad Pełtwią wspominano jak najrzadziej. Gdyby zatem dopuścić informację, że sport ten na ziemiach polskich narodził się we Lwowie, wówczas przy każdym jubileuszu mówiono by o naszych klubach działających w tym mieście, a to nie mogło podobać się notablom z PZPR, a tym bardziej ich sowieckim protektorom. Dlatego dopiero po upadku komunizmu nadszedł czas na przywrócenie Lwowowi i jego piłkarzom właściwego miejsca w sportowych dziejach naszego kraju.

Angielski wynalazek

Co prawda pierwsza piłka futbolowa na ziemiach polskich przyjechała z Niemiec do Krakowa (1889), ale jeśli miasto pod Wawelem szczyciło się w tej kwestii pierwszeństwem, to wyprzedziło Lwów minimalnie, bo już dwa lata później prawdziwa futbolówka pojawiła się także nad Pełtwią. Jednak nie sam sprzęt tworzy dyscyplinę sportową. We Lwowie już od 1867 roku prężnie działało Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” (krakowski oddział powstał dopiero 18 lat później) i dziwne by było, gdyby miejscowi sportowcy dali się wyprzedzić „krakusom” w miłości do piłki nożnej, tym bardziej że to Lwów był stolicą Galicji i wszystkie nowinki docierały tu szybciej niż do nieco zaściankowego wówczas Krakowa.

Wiadomo więc z całą pewnością, że w 1900 roku na łamach lwowskiej „Gazety Sportowej” po raz pierwszy w kraju opublikowano reguły gry w piłkę nożną, opracowane przez brytyjską Football Association. Pierwszy klub piłkarski także powstał w stolicy Galicji, chociaż do dzisiaj trwają spory, komu należy się palma pierwszeństwa. Lechię założono bowiem latem 1903 roku, a podobno dopiero kilkanaście dni później, już we wrześniu, powstał zespół o nazwie Sława, który już niebawem miał zmienić nazwę na Czarni i pod nią przejść do historii.

We Lwowie rozegrano też pierwszy udokumentowany mecz piłkarski w Polsce. 14 lipca 1894 roku, podczas Powszechnej Wystawy Krajowej, naprzeciwko siebie stanęły drużyny reprezentujące „Sokoła” ze Lwowa i Krakowa. Grano do pierwszego strzelonego gola, przez co pojedynek trwał zaledwie siedem minut. Pierwszą bramkę zdobył Włodzimierz Chomicki, a spotkanie obserwowało około trzech tysięcy widzów. Jako ciekawostkę można dodać, że nie obowiązywał wówczas przepis o rzucie karnym, nie było też pola karnego, gdyż zmiany te wprowadzono dopiero w 1902 roku.

Miasto nad Pełtwią wciąż wiodło prym w rozwoju polskiej piłki nożnej. To lwowianin Stanisław Polakiewicz jako pierwszy Polak zdał w 1911 roku w Wiedniu egzaminy na sędziego piłkarskiego, a w czerwcu tego roku w Krakowie powstał Związek Polskiej Piłki Nożnej, którego siedzibę niemal natychmiast przeniesiono do Lwowa. To także lwowskim piłkarzom zawdzięczamy debiut międzynarodowy, w którym Pogoń Lwów zmierzyła się w dwumeczu z Kassai Atlétikai Club z Koszyc leżących w węgierskiej części monarchii Habsburgów. W maju 1909 roku uległa ona Słowakom na wyjeździe 0–5, by we wrześniowym rewanżu przegrać we Lwowie 1–4. Najwyraźniej lwowscy piłkarze prezentowali wówczas bardzo równą formę…

Święta wojna po lwowsku

Wprawdzie Czarni byli być może pierwszym klubem na ziemiach polskich, jednak to Pogoń zyskała najwięcej sympatyków we Lwowie. Założono ją w 1907 roku w efekcie połączenia części Lechii i uczniowskiego Klubu Gimnastyczno-Sportowego działającego przy lwowskim IV Gimnazjum. Warto przy okazji zaznaczyć, że była to największa szkoła w Austro-Węgrzech.

Pogoń przyjęła barwy czerwono-niebieskie i miała pozostać im wierna przez cały czas swojego istnienia. Stroje te do dzisiaj funkcjonują na mapie piłkarskiej Polski, bo w 1945 roku przejęła je Polonia Bytom. Nie powinno to zresztą dziwić, w klubie tym grało bowiem wielu repatriantów ze Lwowa.

Fuzja dająca początek Pogoni nie odbyła się jednak jednomyślnie, gdyż część zawodników Lechii pozostała przy swoim klubie, a dwóch członków KGS przeniosło się nawet do Czarnych. Trzeba jednak przyznać, że Pogoń od samego początku niezwykle sprawnie funkcjonowała. Po sześciu latach klub dorobił się własnego boiska, a był to pierwszy taki przypadek na ziemiach polskich. Obiekt ten stał się zresztą jednym z powodów popularności Pogoni wśród lwowskich batiarów, w jego bezpośredniej bliskości rosły bowiem rozłożyste kasztanowce.

Bilety na mecze nie były może specjalnie drogie, ale batiarzy z reguły nie posiadali pieniędzy. Należeli jednak do zagorzałych kibiców i kasztanowce szybko stały się ich ekologiczną trybuną. Praktycznie każdy kibic miał swoją gałąź, na której nikt inny nie odważył się siadać, a co więcej, miejsca te przechodziły czasami z ojca na syna. Specyfika tej zielonej trybuny powodowała, że batiarzy nie klaskali po udanych akcjach swoich ulubieńców (groziło to upadkiem z drzewa), tylko wyrażali swoje uznanie przeciągłym gwizdem. A tę umiejętność każdy lwowiak miał opanowaną do perfekcji.

Ci, dla których zabrakło miejsc na gałęziach, oglądali mecze w jeszcze jeden sposób. Boisko otoczono wprawdzie dwumetrowym, drewnianym płotem, ale w tym ogrodzeniu były dziury. Większość z nich znajdowała się jednak zbyt wysoko, zatem normalnym widokiem przed meczem były grupy kibiców niosących ze sobą cegły, by zrobić z nich podwyższenie. A chociaż w pobliżu znajdowało się boisko Czarnych i kibice obu zantagonizowanych klubów często szli jednocześnie na spotkania rozgrywane o tej samej porze, cegły nigdy nie stały się argumentem w dyskusjach. Wielbiciele Pogoni maszerowali zresztą jedną stroną ulicy, a kibice Czarnych drugą, i tylko czasami dochodziło między nimi do słownych pojedynków.

Chociaż we Lwowie działało jeszcze kilka innych klubów, to miasto elektryzowała wyłącznie rywalizacja pomiędzy Pogonią i Czarnymi. Zdarzało się, że linia podziału przebiegała w obrębie rodziny, gdy bracia sympatyzowali z różnymi klubami. Po bezpośrednich meczach „przegrany” brat nie odzywał się z reguły przez kilka dni, a wyjątkiem były te sytuacje, gdy padł remis, bo wtedy topór wojenny zakopywano znacznie szybciej.

Przywiązanie do barw klubowych przechodziło z pokolenia na pokolenie i już uczniowie w szkołach dzielili się na wielbicieli Czarnych i Pogoni. Mogli ze sobą przyjaźnie rozmawiać na wiele tematów (poza piłką nożną), nie okazywać sobie wzajemnie wrogości, ale w jednej ławce nigdy nie usiedli.

Derbami Lwowa żyło całe miasto i trudno było uwierzyć, by mógł znaleźć się ktoś, kto nie znał daty czy wyniku spotkania. A jednak czasami zdarzały się wyjątki.

„Raz Pogoń nakropiła Czarnym bodaj 4–0 – wspominał Kazimierz Schleyen. – Po meczu wracała grupa z zielonej galerii, komentując żywo grę swoich ulubieńców […] Przystąpił do nich jakiś facet i pyta:

– Panowie z meczu?

– Pewnie ży tak.

– Jaki wynik?

– Cztyry zero – i idą dalej. Aż tu pada niespodziewane pytanie:

– Na czyją korzyść?

Zatrzymali się ze zdumieniem, spojrzeli po sobie, nic tylko facet pluskwy szuka. W milczeniu grupka się rozstąpiła, robiąc miejsce najsilniejszemu, który podciąga rękami spodnie i płaską dłonią podnosi nos, na znak, że będzie szparga.

– A pan skąd? Tutejszy? – pada pytanie zza zaciśniętych zębów.

– Nie, ja ze Stryja.

Machnęli ręką, odeszli bez słowa. Nie warto”.

Pogoń zawsze odnosiła większe sukcesy niż Czarni, a gdy po odrodzeniu się państwa polskiego zorganizowano rozgrywki na szczeblu centralnym, niebiesko-czerwoni w debiucie zajęli czwarte miejsce (wygrała Cracovia). Cztery kolejne edycje padły łupem piłkarzy znad Pełtwi, ale zdecydowanie gorzej wiodło się im w rozgrywkach ligowych, które wystartowały w 1927 roku. Do wybuchu II wojny światowej największymi sukcesami Pogoni były trzy wicemistrzostwa Polski, co okazało się nieosiągalne dla Czarnych, których najlepszą lokatą pozostało ósme miejsce. Zresztą w 1933 roku zespół ten spadł do niższej klasy rozgrywkowej i już nigdy nie powrócił do krajowej elity.

Właściwie niewiadomo, dlaczego tak się stało, jako że Czarni zawsze dysponowali dobrym składem. Być może powodem był niedostatek boiskowych indywidualności, jakich nie brakowało w szeregach lokalnego rywala. W zamian za to zespół Czarnych mógł się pochwalić znakomitym boiskiem, na którym „aż chciało się grać”.

„Ta murawa – wspominał Jan Reyman z Wisły Kraków – idealnie gęsta i równa, strzyżona chyba dwa razy dziennie, była prawdziwą dumą klubu. Nie pamiętam nazwiska gospodarza obiektu, ale z pewnością był wielkim mistrzem w swoim fachu, a serca na boisku nie żałował. Murawa przypominała prawdziwy perski dywan, wiecznie zielony”.

Niestety, trawa nie wygrywa meczu, toteż „powidlaki” (od koloru strojów czarno-czerwonych) nigdy nie uzyskali wyników na miarę oczekiwań swoich kibiców. Trochę lepiej dla Czarnych kończyły się „wielkie derby Lwowa”, czyli ligowe mecze z Pogonią. Wygrali dwa razy, cztery razy padł remis, a osiem razy triumfował przeciwnik. (…)

Materiały prasowe