Witold Urbanowicz był jednym z największych polskich pilotów lotniczych w dziejach. 

Drugi na liście polskich pilotów myśliwskich II wojny światowej i jeden z najskuteczniejszych wśród aliantów w czasie Bitwy o Anglię. Witold Urbanowicz był jedynym Polakiem, który włączył się w wojnę przeciwko Japonii, walcząc u boku amerykańskich „Latających Tygrysów”. Już za życia stał się legendą, samemu często podkreślając, że żadna wroga kula nie trafiła w jego samolot. Wielokrotnie odznaczany, z lotnictwem pozostał związany aż do śmierci.

Jeden z największych polskich asów lotniczych przyszedł na świat 30 marca 1908 roku w Olszance koło Augustowa. Jego rodzice byli rolnikami, a sam Urbanowicz, nim trafił do gimnazjum w Suwałkach, uczył się w domu pod opieką ojca.

Szybko, bo już po dwóch latach nauki, postanowił związać się z wojskiem. W 1925 roku wstąpił do Korpusu Kadetów w Modlinie, który po roku przeniesiono do Chełmna, gdzie zdał maturę. Następnie podjął naukę w dęblińskiej szkole podchorążych, rozpoczynając tym samym swoją przygodę z lotnictwem.

Po ukończeniu niezbędnych kursów pilotażu przeniesiono go do lotnictwa myśliwskiego, gdzie m.in. dostał zadanie niedopuszczenia do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez samoloty zwiadowcze ZSRR. Już wówczas, w okresie jeszcze względnego pokoju, wykazał się bezkompromisową postawą i zaliczył swoje pierwsze zwycięstwo w walce powietrznej.

Wydarzenie z sierpnia 1936 roku długo skrywano w tajemnicy, ale według powojennej relacji Urbanowicza, w trakcie lotu starł się z radziecką maszyną R-5. Obcy samolot nie reagował na ostrzeżenia, iż znajduje się nad terytorium Polski, na dodatek otworzył ogień.

– Otrzymaliśmy rozkaz, aby strzelać wyłącznie we własnej obronie, tak też się stało. Po wykonaniu uniku, dawałem mu znaki, ale mimo to ponownie nas ostrzelał. Wówczas zaatakowaliśmy – wspominał. Zyskał wówczas opinię pilota „rogatego”, czy wręcz mocno niesfornego.

Utwierdziły ją inne incydenty, jak choćby ten, gdy przyłapanego na szpiegowaniu w pobliżu polskiego hangaru niemieckiego konstruktora Willego Messerschmitta wziął na muszkę pistoletu. Zdecydowano o przeniesieniu go do szkolnictwa. Tam zastał go wybuch II wojny światowej. Mimo starć z nieprzyjacielem, nie zdołał strącić żadnej niemieckiej maszyny. Choć dysponował przestarzałym samolotem to też sam nie dał się trafić. „Naszej, polskiej skóry nie oddaliśmy wrogowi darmo, zrobiliśmy więcej niż ktokolwiek przytomny miałby prawo wymagać” – napisał we wspomnieniach, które wydano właśnie w książce „As. Wspomnienia legendarnego dowódcy Dywizjonu 303”.

CZYTAJ DALEJ NA TVP.INFO