Szczególnie irytujące maniery publicystyczne, to odkrywanie rzeczy odkrytych albo poszukiwanie oryginalności na siłę. Uniknę obu grzechów, które prowadzą do śmieszności i podpiszę się pod generalną oceną przyczyn porażki sił postępu w Ameryce.

Przyczyną jest rzecz jasna, przez wszystkie przypadki odmieniane, „oderwanie establishmentu od rzeczywistości”. Prawda i tylko prawda, ale ta ze wszech miar trafna ocena została podana w formie skutku, a chyba warto zająć się przyczynami. Upraszczając rzecz na potrzeby felietonu, byliśmy świadkami kolejnej bitwy rozegranej pomiędzy ludźmi i lewicą.

Bitwę wygrali ludzie, ale czy na pewno z lewicą bez cudzysłowu? Przeciętny lewicowy aktywista jest pracownikiem korporacji, zakładającym na siebie markowe ciuchy szyte przez tajlandzkie dzieci za 5 dolarów dziennie. Za plastikową kartę bankową oddałby życie, podobnie zresztą, jak za same banki. Marzeniem lewicowca jest być jeszcze większym lewicowcem, na przykład Leonardo DiCaprio, który za 30 sekund cierpienia polegającego na spożywaniu lub wypiciu jakiegoś kolorowego świństwa, wychodzi ze studia o kilka milionów dolarów cięższy. Patrząc na współczesnego lewicowca, ślepy zauważy, że jest to obraz satyryczny i tak naprawdę trzeba mówić o burżuju – niegdysiejszym śmiertelnym wrogu lewicy. Od czasów seksualnej rewolucji, lewica przestała mieć cokolwiek wspólnego ze swoimi korzeniami, a stała się karykaturą samej siebie.

Przy słusznej generalnej ocenie zjawiska trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że pewne istotne przyczyny seryjnych porażek „lewicy” mimo wszystko są niezauważane lub pomijane. Lewica zawsze była głodna i zazdrościła tym najedzonym, do tego stopnia, że chciała ich znacjonalizować, żeby nakarmić lud, z którym się bratała i nawet zawierała związki małżeńskie. Dziś jest dokładnie odwrotnie, dla „lewicy” lud to motłoch, ciemnogród, kupa niewykształconych chamów, niezdolna do samodzielnego myślenia tłuszcza, którą trzeba sprowadzać na swoje miejsce. Lewica z ludem nie tylko nie chce się bratać, ale jak dziewiętnastowieczny kapitalista zaciągnąć do kieratu, gdzie lud będzie się kręcił za 500 dolarów na miesiąc i jeszcze do tego podziwiał najnowsze perły najnowszej dziewczyny Leonardo DiCaprio.

Inne istotne „oderwanie od rzeczywistości” odnosi się do analfabetyzacji.
Pozwoliłem sobie na zastosowanie neologizmu, bo on najlepiej oddaje sens zjawiska. W czasach swojej świetności lewica chwaliła się, że pod każdą strzechą prowadziła skuteczną walkę z analfabetyzmem. W jakimś tam stopniu i sensie można uznać, że rzeczywiście coś podobnego miało miejsce, chociaż głównie był to wynik postępu cywilizacyjnego, nie zasług lewicy. Niemniej i te „zasługi” lewicy zostały całkowicie pogrzebane przez analfabetyzację. Wprowadzono świadome wyjałowienie systemu edukacji i zastąpiono go produkcją analfabetów, którzy bez trudu kończą studia. Ci absolwenci w szkole z lat 50-tych ubiegłego wieku nie skończyliby podstawówki. Cel analfabetyzacji był dość jasny, niedouczoną masą podkarmianą treścią podawaną z telewizorów zarządza się tak prosto, jak stadem baranów, wystarczy pastuch i parę psów. Jest jednak jedno bardzo ważny warunek – stado musi być syte, a właściwie nażarte tak, żeby nie miało ochoty się ruszać.

O ile analfabetyzacja jest procesem banalnym, bo większość z radością przyjmuje, że nie trzeba odrabiać lekcji, aby zostać magistrem, o tyle podanie takiej ilości karmy, by napaść stado do poziomu obżarstwa, takie łatwe już nie jest. W końcu „lewica” padła ofiarą własnych pomysłów i po latach przerabiania człowieka na masę, okazało się, że masa powstała, ale jest jej za mało, żeby utrzymać władzę. Nie da się nie uczyć, nic nie robić i jednocześnie zapewnić zdecydowanej większości dostanie i bezrefleksyjnie życie. Coraz więcej kasy szło do banków, mediów i najbardziej tłustych lewicowców, coraz mniej do stada. Tym sposobem populacja lewicowego elektoratu zredukowała się do dwóch poziomów: tych najbardziej nażartych i tych najbardziej zanalfabetyzowanych. Obie te grupy stanowią dziś jedyne zaplecze „lewicy”, innego naprawdę nie ma.

Siłą rzeczy jest to mniejszość, bo inaczej być nie może, a skoro tak, to wiadomo, że w demokracji decyduje większość. Łatwo można ulec pokusie i zaliczyć większość do prawicy, ale prawica jest tylko i aż częścią większości. Cała większość to antylewica, w której skład wchodzą głodni szukający chleba, ale też wiedzy. Wrogami współczesnej lewicy jest lud i wyższe warstwy społeczne oczekujące od życia czegoś więcej niż „szoł” w telewizji o chłopcach chodzących do przedszkola w spódnicy. Ten lud i te warstwy, żeby przetrwać musiały strać się trzy razy bardziej od lewicowych pięknoduchów, którzy wszystko dostali na tacy. W konsekwencji 3 razy więcej się uczyli, 3 razy więcej pracowali, przez co 3 razy więcej widzieli i rozumieli, ale 3 razy mniej z tego wszystkiego mieli. Reakcją na tak drastyczną niesprawiedliwość jest 300 razy większe niezadowolenie i 300 razy większa determinacja. Niezadowolona i zdeterminowana większość, w warunkach demokracji, musi wygrać z nażartą i beztroską mniejszością.

Wniosek? Nie faszyści, nacjonaliści, rasiści i pozostałe „homofoby” marzą o zniesieniu demokracji, ale „lewica” od lat gwałciła demokrację, by prosty i czytelny system przerobić na „demokrację liberalną”. Ki diabeł ta „demokracja liberalna”? Jak zawsze w przypadku zamordyzmu jest to eufemizm, przykrywający cele zamordyzmu. „Demokracja liberalna” ma zapewniać władzę „lewicy”, dlatego wszystkie pozostałe systemy są faszyzmem. Dzieje się tak, ponieważ demokracja bez przymiotników, to największy wróg „lewicy”. W realnej demokracji „lewica” będzie zbierać jeszcze większe baty niż zbiera. Chciałbym zakończyć tą optymistyczną myślą, ale mam poważne obawy. Jest jasne, że z „demokracji liberalnej” nie da się już nic więcej wycisnąć i jest pewne, że nażarta „lewica” ze swoich przywilejów nie zrezygnuje. Na razie po ciuchu to piszę, ale proponuję się przygotować na „liberalizację liberalnej demokracji”, bo tylko rewolucją albo otwartym zamordyzmem „lewica” jest zdolna utrzymać się u władzy, co zresztą w 100% potwierdza historia, pod warunkiem, że się ją zna.

Matka Kurka