"Konsekwencją czterech miesięcy powoli narastającego napięcia na linii frontu w Donbasie jest prawdziwa wojna, która lada chwila może wybuchnąć między Rosją i Ukrainą" - pisze na łamach "Rzeczpospolitej" Andrzej Łomanowski.

 


Publicysta wskazuje na sprawę rzekomej ukraińskiej akcji dywersyjnej: Według Rosji żołnierze Ukrainy weszli na Krym, by zniszczyć część tamtejszej ważnej infrastruktury. Takie działanie w optyce Rosji to, jak pisze Łomanowski, "aż nadto wystarczający powód do wojny, w czasie gdy świat zajęty jest olimpiadą, Stany Zjednoczone – Donaldem Trumpem, a Europa – rozwodem z Wielką Brytanią i wyłapywaniem kolejnych islamskich zamachowców".


Jego zdaniem zapewniony jest już pierwszy warunek udanej operacji, a więc międzynarodowa obojętność. Warunek drugi, a więc zgromadzenie odpowiednich sił militarnych, Rosja wypełniła już dawno.


Tak naprawdę jednakk "po co Putinowi wojna?", pyta Łomanowski. Być może, wskazuje dalej, Kreml chciałby stworzyć sobie lądowy korytarz do Krymu. To jednak niejedyne wyjaśnienie. "Jak uczyli Clausewitz i Lenin, a co ludzie radzieccy (w tym Władimir Putin) dobrze zapamiętali: wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. I odwrotnie: wojsko na froncie może być użyte politycznie. Na przykład, by doprowadzić do zmiany władz w Kijowie" - pisze Łomanowski.


W jego ocenie Kreml może chcieć poprzez eskalację konfliktu spróbować zmusić Zachód do... wymuszenia na Ukrainie przekształcenia rządu, tak, by we władzach w Kijowie przynajmniej część ludzi była związana z Moskwą.

bbb/Rzeczpospolita.pl