Portal Fronda.pl: Na początku roku minął rok finansowania "Rządowego Programu Niepłodności". Zarejestrowano 11789 par, zakwalifikowano 8685 par, zarejestrowana liczba ciąż wynosi 2559, liczba par w trakcie „leczenia" – 7939, a urodziło się 214 dzieci. Kosztowało to 72,4 mln złotych. To satysfakcjonujący wynik?

Ks. dr hab. Piotr Kieniewicz MIC: Po pierwsze, niepłodność jest bardzo poważnym problemem, zarówno od strony społecznej, jak i dla poszczególnych małżeństw. Niewątpliwie, jakiś program pomocy medycznej dla tych par jest potrzebny, ale ta pomoc powinna być ukierunkowana na możliwie najlepszą diagnostykę przyczyn niepłodności oraz ich leczenie. Chodzi o to, aby przywracając zdrowie prokreacyjne małżeństw, umożliwić im poczęcie dziecka w sposób naturalny. Doświadczenie i wiedza medyczna pokazuje, że jest to (przynajmniej w ograniczonym wymiarze) gwarancja zdrowia dzieci.

Jak zatem interpretować osiągnięcia pierwszego roku rządowego programu? W końcu urodziło się 214 dzieci...

Jeżeli do programu zostaje dopuszczonych kilka tysięcy par, a skuteczność po pierwszym roku wynosi nieco ponad 200 urodzonych dzieci, to nie jest to rewelacyjny wynik. Może być oczywiście tak, że znaczna część tych par małżeńskich jest w trakcie oczekiwania na narodziny potomstwa. Pawdziwym problemem nie jest jednak skuteczność tego programu, bo to kwestia drugorzędna. Prawdziwy problem oddaje historia najnowsza, czyli atak na prof. Bogdana Chazana za to, że nie zgodził się na aborcję dziecka, które zostało poczęte metodą in vitro. Okazało się, że dziecko to jest bardzo chore. Ta sama medycyna, która promuje in vitro chciała to dziecko zabić. Produkcja zakłada dopuszczenie do używania jedynie modeli sprawnych w 100 proc. Takie podejście do in vitro odsłania, w jaki sposób traktuje się człowieka. Kiedy mówimy o skuteczności z punktu widzenia in vitro, to mówimy o produkcyjnym, przedmiotowym podejściu do dzieci. Tak naprawdę wydaje się, że w całym tym programie chodzi o pieniądze i public relations, a nie o realne wsparcie. Tym bardziej, że programy wsparcia oparte na dogłębnej diagnostyce i terapii przyczynowej, jak na przykład te związane z naprotechnologią, nie mają poparcia rządowego (niekiedy uzyskają jedynie wsparcie lokalnych środowisk samorządowych). Myślę, że ten rok dość dogłębnie pokazał, że program troski naszego rządu o płodność Polaków jest iluzoryczny.

Skoro naprotechnologia może się pochwalić lepszą skutecznością, to dlaczego program opiera się na korzystaniu z metody in vitro, a nie naprotechnologii?

Mówi się, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Współczesna ginekologia w ogóle obraca się wokół dużych pieniędzy, związanych ze stosowaniem antykoncepcji, zwłaszcza hormonalnej, środków wczesnoporonnych oraz techniki sztucznego zapłodnienia. Widać wyraźnie brak zainteresowania fizjologią ludzkiej prokreacji czy leczeniem zaburzeń tej fizjologii. Zamiast tego, mamy do czynienia ze sterowaniem zachodzących procesów bez uwzględniania faktycznego stanu zdrowia pacjenta.

"Rządowy program leczenia niepłodności" – piękna nazwa, ale czy to ma coś wspólnego z leczeniem niepłodności?

Powiedziałbym, że jest to raczej program protetyki płodności, co oznacza, że niepłodna para w rezultacie skorzystania z programu może mieć własne dziecko. Może, ale nie musi, wbrew pozorom – szanse wcale nie są duże. Jest to program typowo piarowski. Robimy coś, nieważna jest tego skuteczność, ważne, że jest to widowiskowe. To niewątpliwie jest bardzo zaawansowana technologia, nie mam co do tego wątpliwości. Ale jest to technologia, która przy całym swoim zaawansowaniu razi ogromną nieskutecznością, dużym ryzykiem wadliwości i niemożliwą do oszacowania skalą negatywnych konsekwencji, które objawią się za kilkadziesiąt lat, w drugim lub trzecim pokoleniu. 

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk