Marta Brzezińska-Waleszczyk: Od pierwszego lipca rusza rządowy program „leczenia niepłodności”, polegający na refundacji in vitro. Czy jest jeszcze jakaś szansa, aby w jakiś sposób go zablokować?

Bolesław Piecha: Tak, ale to tylko i wyłącznie kwestia Trybunału Konstytucyjnego. Pisanie specjalnego pozwu, z czym obecnie się mierzymy, nie jest łatwe. Przepisy, które uruchamiają program zdrowotny czy terapeutyczny, opierają się na różnych przesłankach. Przy czym, najważniejszą z nich nie jest kwestia, czy taki program może być wprowadzony, ale czy spowoduje równy dostęp, na równych zasadach. Dlatego nieco blokuje nas kwestia tego, w jaki sposób program będzie realizowany. Czy przypadkiem ktoś, kto się na niego zdecyduje, zostanie na przykład skierowany do czekania w kilkuletniej kolejce? Skoro ministerstwo i różnego rodzaju stowarzyszenie szacują, że 1,5 miliona polskich par jest bezpłodnych – choć to oczywiście szacunki czysto marketingowe, po to, aby epatować rzekomą skalą problemu – to jeżeli ktoś zgłosi się do programu w tym roku, może oczekiwać w kolejce kilkadziesiąt lat.

To właśnie jest przesłanka do zaskarżenia programu refundacji in vitro?

Można próbować zaskarżyć program, albo do Trybunału Konstytucyjnego, albo przez sądy powszechne. Trzeba zwrócić uwagę na jeden prosty element, jakim jest brak równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej. Nie łudźmy się – kilkadziesiąt lat to jest odbieranie, a nie dawanie szansy. Oczywiście, pod względem prawnym jest to dość mocno skomplikowane, natomiast jeśli chodzi o istotę, to polska konstytucja tego nie blokuje, zaś ustawy – łącznie z ustawami o ochronie płodu ludzkiego – również tego nie gwarantują, ponieważ nikt w Polsce nie zakazał tworzenia embrionów. Tu pojawia się jednak pewien punkt zahaczenia, bo jeśli lekarze będą mówili, że wszystkie stworzone zarodki zostaną wykorzystane, to jak to sprawdzić? Tutaj bardzo ważna będzie praktyka, ale raczej to droga sądów powszechnych i Trybunału Konstytucyjnego. Program terapeutyczny czy zdrowotny ma swoje podstawy prawne w ustawie o świadczeniach opieki zdrowotnej i musi być odpowiednio skonstruowany, zatwierdzony, muszą zostać spełnione warunki. Twórcy programu refundacji in vitro dopełnili tych wymogów, ale pozostaje jeszcze kwestia realizacji. Nas interesuje najbardziej równy dostęp, który – w naszej ocenie – nie będzie zachowany. Bardziej to jest kwestia prawna i procedury prawnej, mniej – sprawy najważniejszej, dotykającej jądra problemu.

Po raz kolejny powraca kwestia braku regulacji in vitro w polskim prawie. Minister, zamiast zająć się tym w pierwszej kolejności, wprowadza program refundacji i szczyci się, że „zagwarantuje to bezpieczeństwo pacjentkom i zarodkom”.

Kwestia in vitro uregulowana nie jest i ten program także jej nie reguluje. Tylko i wyłącznie na potrzeby programu dana klinika będzie musiała wykazać, że ma odpowiedni pojemnik z ciekłym azotem, który jest we właściwy sposób zabezpieczony. Nic ponadto. Klinika będzie musiała dowieść, że przestrzega jakiejś procedury zatwierdzonej przez ministra. Tyle i tylko tyle. Trzeba będzie zagwarantować, że żaden zarodek na żadnym etapie nie będzie niszczony – zapowiada minister, ale praktyka jest inna. Sądzę, że żadna praktyka nie sprosta tym regułom, ale nie będzie to możliwe do udowodnienia, ponieważ wszystkie inne kliniki, które nie działają w ramach programu, będą mogły przeprowadzać zabiegi in vitro w pełnej dowolności – czyli na obowiązujących aktualnie zasadach. Będzie także bardzo trudno udowodnić, że akurat ta procedura, dla tej konkretnej pary była objęta programem, a inna już nie została nim objęta i w świetle prawa można niszczyć zarodki. To ogromne zamieszanie prawne. Możemy jednak wskazywać na brak równego dostępu, bo to chyba jedyna szansa  aby ten program zablokować.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk