"Żarty się skończyły" - powiedział ostatnio Donald Tusk. Te słowa skierowane są do polityków opozycji czy do całego społeczeństwa?

 

- Donald Tusk zasłynął tym, że kiedy w nowej kadencji poczuł władzę, zaczął walczyć ze wszystkimi i otwierać fronty, gdzie tylko było to możliwe. Na pierwszy ogień poszedł Kościół katolicki. Pamiętamy słynne stwierdzenie premiera, że skończył się czas klękania przed księżmi. Zostało to odebrane jednoznacznie. W Gdańsku na patriotycznych Mszach Świętych przestali pojawiać się politycy Platformy Obywatelskiej, a urzędnicy reprezentujący tę partię zaczęli wpadać na coraz bardziej interesujące pomysły eliminowania Kościoła z przestrzeni publicznej. Przypomnę tu choćby projekt wydania zakazu noszenia emblematów chrześcijańskich w dużej firmie należącej do Skarbu Państwa. Kolejną sprawą jest oczywiście kwestia wyrugowania w sposób administracyjny religii ze szkół czy nawet próba wypowiedzenia konkordatu za pomocą mediów. Była to operacja, jakiej świat dyplomacji do tej pory jeszcze nie doświadczył. Nawet w Polsce za czasów komunistycznych czy też w innych krajach, których rządy nie miały z demokracją wiele wspólnego, jeśli czyniono tego typu zabiegi, robiono to raczej na drodze formalnej, a nie poprzez media. Jednym z elementów wojny z Kościołem stała się także - o czym mówimy od dłuższego czasu - sprawa nieprzyznania Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie. Możliwe, że działania te nie ograniczą się do Telewizji, ale że kolejnym krokiem stanie się na przykład odebranie koncesji Radiu Maryja. W tej chwili wydaje się nam to nierealne, ale nie można przecież wykluczyć, że Platforma Obywatelska wprowadzi także ograniczenia dotyczące wydawania prasy - na przykład "Naszego Dziennika". To też jest możliwe.



Premier przestraszył się skali protestów społecznych?

 

- Kiedy premier dostrzegł skalę oporu społecznego wobec swoich działań i kiedy zobaczył, że opór ten ma oparcie w opozycji, postanowił spróbować ją zastraszyć. Nie jest to niczym nowym - w historii polityki nie brakuje przykładów ludzi kreowanych na liderów niosących demokrację, którzy następnie okazywali się dyktatorami. Można to zaobserwować chociażby na przykładzie Kaddafiego czy Mubaraka. Każdy, kto profesjonalnie zajmuje się polityką, zna następstwa tego rodzaju działań. Trzeba liczyć się z tym, że Donald Tusk otworzył w tym momencie kolejną furtkę. Jej użycie będzie polegało na tym, iż opozycja, która w tej chwili ma w Polsce bardzo mało do powiedzenia i jest traktowana jako "zło konieczne", będzie miała jeszcze większe trudności. Nie zdziwię się, jeśli - co już zapowiadali politycy Platformy Obywatelskiej - na wniosek nadgorliwych prokuratorów niektórzy politycy opozycji będą zatrzymywani czy aresztowani.

 

Ostatnie wystąpienie Donalda Tuska można interpretować jako zapowiedź stosowania tego rodzaju działań?

 

- Polacy są najbardziej inwigilowanym narodem Unii Europejskiej. Służby prawie dwa miliony razy występowały o informację o naszych billingach czy treściach rozmów i SMS-ów. Oznacza to, że co trzecia rozmowa Polaków jest podsłuchiwana bądź też, że służby w inny sposób się nią interesują. Według mnie, mamy do czynienia z rozpoczęciem dyktatury, której wprowadzenie nie zakończy się jednak tak, jak chciałby tego Donald Tusk. W porównaniu z Kaddafim jest on "cienkim Bolkiem", a nawet Kaddafiemu nie udało się stłamsić narodu.



Pogróżki pod adresem opozycji pojawiły się tuż przed ogólnopolskim Marszem w obronie Telewizji Trwam.

 

- Tak. Donaldowi Tuskowi i jego urzędnikom wydawało się, że jeśli ta Telewizja nie dostała koncesji, to jej widzowie będą siedzieli cicho, co najwyżej pokrzyczą sobie trochę, ale nikt im w ich walce nie pomoże. Stało się jednak zupełnie inaczej. W organizowanych do tej pory marszach wzięły udział już setki tysięcy Polaków, a protesty nadal przybierają na sile. Tusk postanowił zatem sięgnąć do metod stosowanych kiedyś przez Władysława Gomułkę i innych przywódców komunistycznych - to znaczy uciec się do zastraszania społeczeństwa. Na pewno nie uda mu się zastraszyć polityków Prawa i Sprawiedliwości - premiera Jarosława Kaczyńskiego czy posłów, w tym mnie. Tuskowi może się jednak udać stłumić aktywność pewnej części społeczeństwa. Niejeden człowiek może stracić ochotę na "nadstawianie karku" i postanowić poczekać na rozwój wypadków.

 

Ci, którzy do tej pory protestowali, mimo gróźb pozostaną aktywni?

 

- Polacy pokazali do tej pory, że nie boją się Donalda Tuska, jego urzędników, służb specjalnych, nad którymi Tusk sprawuje kontrolę, czy też prowokacji. Polacy wychodzą na ulice. Nie ma właściwie dnia, żeby któreś ze środowisk nie protestowało. Dotyczy to związkowców, przedstawicieli służb mundurowych, drogowców, rolników, rybaków, pszczelarzy...



W warszawskiej manifestacji w obronie Telewizji Trwam biorą udział zarówno politycy, jak i związkowcy, obrońcy życia czy przedstawiciele różnych środowisk katolickich. Jest to zatem wyraz nie tylko sprzeciwu określonego środowiska, ale także tworzenia się silnej wspólnoty.

 

- Ma pani zupełną rację. Podczas manifestacji w obronie dużych zakładów produkcyjnych zwracałem uwagę na zjawisko polegające na tym, iż rządzącym jest na rękę dofinansowywanie małych i średnich przedsiębiorstw i jednoczesne dążenie do tego, aby duże przedsiębiorstwa dzieliły się czy upadały. W ten sposób bardzo łatwo stłumić potencjalne źródła oporu. Wiadomo, że małym trudniej jest się zorganizować. Z tego właśnie powodu zostały zlikwidowane duże zakłady - na przykład przemysł stoczniowy. Wiem, jakie były naciski na próbę likwidacji Stoczni Gdańskiej. Nie udało się jej zlikwidować dzięki olbrzymiej determinacji z jednej strony śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, z drugiej - związkowców "Solidarności" i mniejszych związków zawodowych działających w tej stoczni.

 

Także teraz w obronie wartości Polacy potrafią się zjednoczyć.

 

- PR-owcom Tuska wydawało się, że uda się im skłócić opozycję w taki sposób, który spowoduje wzajemną nienawiść i brak wspólnego działania. Okazało się jednak, że gdy chodzi o obronę konkretnych wartości, kiedy pojawiają się zagrożenia, Polacy się jednoczą. Polacy widzą, że bez względu na to, jak mocno jest opluwany Jarosław Kaczyński, codziennie przecież media liberalne "wylewają na niego kubły pomyj", to te ataki tylko go wzmacniają jako lidera opozycji. Poczucie obowiązku każe nam bronić grup, które są poszkodowane.

 

Nie mogę nie zapytać o sprawę Smoleńska. Dziś ukazał się wywiad Moniki Olejnik z tzw. ekspertem, mistrzem sztuk walk wschodnich, panem Krzysztofem Łozińskim. Krytykuje on wyniki badań komisji Antoniego Macierewicza i ustalenia prof. Wiesława Biniendy. Próbuje jednocześnie podważać opozycyjną przeszłość premiera Jarosława Kaczyńskiego, posługuje się określoną retoryką, przedstawiając prezesa Prawa i Sprawiedliwości jako osobę próbującą wywołać zamieszki społeczne. Wywiad ten ukazuje się tuż przed sobotnim marszem.

 

- My, ludzie wiary, z opowiadań biblijnych znamy już sytuację, kiedy władza opłacała fałszywych świadków i sama powoływała fałszywych proroków. W tej chwili mamy również ogromną liczbę takich fałszywych świadków i proroków: tych, którzy są na stałym etacie - tak jak niektórzy redaktorzy TVN, i takich, którzy pojawiają się od czasu do czasu i za judaszowe srebrniki są w stanie powiedzieć wszystko. Polacy są jednak bardzo inteligentni i szybko orientują się, kto jest kim. Myślę, że jest to najlepsza odpowiedź. Prawda zawsze zwycięży bez względu na to, ile kłamstw będą "wylewali" redaktorzy z TVN czy innych mainstreamowych mediów. Takie osoby, których wypowiedzi pani redaktor przytoczyła, nigdy nic nie znaczyły i nie będą znaczyć. Takie wypowiedzi i kłamstwa jedynie pogrążają ich we własnym środowisku.



Czy retoryka stosowana przez Donalda Tuska i przez wspierające go media sugerująca, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią dążącą do wywołania wojny, ma szansę powodzenia w społeczeństwie?

 

- Taka retoryka nie ma szans powodzenia. Ludzie widzą, że ta sytuacja przypomina złodzieja, który krzyczy: "Łapać złodzieja!". Wiemy wszyscy, że Donald Tusk jest już parę lat u władzy i tak naprawdę nie jest w stanie przedstawić żadnej konkretnej propozycji naprawy funkcjonowania państwa, a tylko pogrąża je w zapaści. Obywatele widzą z drugiej strony, że Prawo i Sprawiedliwość i jego lider - Jarosław Kaczyński mają Program Rozwoju Kraju, konkretne rozwiązania, które systematycznie przedstawiają i promują chociażby w tych mediach, które jeszcze są wolne. Do tych mediów należą Telewizja Trwam, Radio Maryja czy "Nasz Dziennik". Oczywiście są też tacy, którzy na skutek propagandy pójdą za fałszywymi prorokami, ale ostatecznie jestem spokojny co do tego, jaki będzie rezultat tych zmagań.

 

Według Pana, na co w tej chwili opozycja i środowiska niepodległościowe powinny zwrócić uwagę?

 

- Zwróciłbym uwagę na dwie rzeczy. Na współczesną analogię z przewrotem, do którego doszło w latach 80. na Wybrzeżu. Nie był on tak naprawdę przewrotem związanym z żadnymi elementami ekonomicznymi, jak czasem próbuje nam się wmówić. Był on zorganizowany w obronie niesłusznie pomówionej i zwolnionej z pracy śp. Anny Walentynowicz. Obecnie sytuacja jest podobna. W pierwszej kolejności ludzie nie protestują dziś w sprawach ekonomicznych. Oczywiście to także jest podnoszone - wiele osób żyje na skraju nędzy, ledwo wiążąc koniec z końcem. Ale tak naprawdę te wybuchy protestów dotyczą jednak spraw kluczowych, czyli wolnościowych. I to jest istotne. Drugą rzeczą jest fakt, że Polacy dostrzegają dziś konieczność wspólnego działania i zagrożenia, jakie niesie za sobą podział. Jest on na rękę obecnej ekipie rządzącej. Nie służy Polsce.

 

Duch pierwszej "Solidarności" jest obecny na marszach w obronie Telewizji Trwam czy też podczas protestów związkowców? A może musimy jeszcze poczekać na obudzenie się społeczeństwa?

 

- Myślę, że społeczeństwo już się budzi. Możemy dostrzec wiele analogii z latami 80. Ówczesna władza nie spodziewała się konsekwencji, jakie zrodzą protesty. Uważała, że protestują tylko wariaci. Dziś wobec opozycji używa się podobnych słów: "oszołomy" czy "mohery". Społeczeństwo jest jednak bardzo roztropne. Ważne jest także, że wśród protestujących są ludzie młodzi, którzy wierzą, że może być inaczej.

 

Rozmawiała Agnieszka Żurek

 

JW/NaszDziennik.pl