Poniżej fragment wywiadu z Georgem Friedmanem opublikowanym przez "Plus Minus"


Plus Minus: Zastanawia się pan nad podziałami w Europie, odwołując się do obecnej sytuacji na Ukrainie. Czy w jej przypadku można mówić o „wojnie niskiej intensywności"?

Nie jest to jeszcze wojna. Mamy do czynienia z regionem podzielonym pomiędzy rozczłonkowany Zachód i Rosję. Taka sytuacja była jednak nie do przewidzenia w roku 2005. Uderza różnica nie tyle pomiędzy pokojem i wojną, ile między oczekiwaniami Europy dotyczącymi traktatu z Maastricht i jego rzeczywistymi skutkami.

W 2005 roku sądzono, że Europa nauczyła się na błędach, iż nie może dopuścić do kolejnej wojny, gdyż wojna to zło. Mówiono o wyjątkowości Europy, która w przeciwieństwie do USA „odrobiła lekcję". Tymczasem spoglądając na Ukrainę, widzimy, że dawne problemy są tam nadal aktualne.

Warto dostrzec również inne naprawdę istotne kwestie. To, że 45 procent szkockich wyborców opowiedziało się za wyjściem ze Zjednoczonego Królestwa, że pojawia się kwestia niepodległości Katalonii...

(...)

Tę „okupację" z pewnością postrzegano inaczej z perspektywy Lizbony i Warszawy. A dlaczego twierdzi pan, że autonomia Europy dobiegła końca w 2008 roku?

Oczywiście, ta „okupacja" miała bardzo różne oblicza! Na obszarze opanowanych przez Amerykanów nie panowała tak wielka agresja jak na ziemiach zdominowanych przez Rosję. Niemniej NATO, instrument wojny i pokoju, było zdominowane przez USA, zdolne podjąć z ZSRR wojnę nuklearną. Na tym krytycznym poziomie wojny i pokoju decyzje nie należały do Europejczyków. W 1992 roku autonomia powróciła, gdyż Związek Radziecki upadł, a Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie Europą. Z mojego punktu widzenia Europa jako byt stabilny mogła wybrać pokój jedynie w przedziale między rokiem 1992 a 2008, kiedy to miały miejsce dwa istotne wydarzenia. Po pierwsze, w 2008 roku Rosjanie dokonali inwazji na Gruzję: od tej pory nieco inaczej postrzegamy, do czego są zdolni. W tym samym roku upadł bank Lehman Brothers i rozpoczął się kryzys ekonomiczny, w trakcie którego Europejczycy zdali sobie sprawę, jak bardzo kontynent jest uzależniony od wydarzeń w innych częściach globu. Od 2008 roku Europa nie jest w stanie odzyskać równowagi, więcej: jest coraz bardziej rozchwiana.

Czyli teza o „epoce pokoju", która nastała w roku 1945, jest nieprawdziwa?

Wystarczy chyba przypomnieć, że w 1992 roku w granicach Jugosławii wybuchła wojna, w której zginęło 100 tys. osób. Kraje UE twierdziły, że wojna wybuchła, ponieważ Jugosławia nie należała do Unii, ale prawda jest taka, że pod powierzchnią europejskiego ładu kryły się dawne bałkańskie problemy. Europejczycy skłonni są utrzymywać, że w przeciwieństwie do Amerykanów i Chińczyków uczą się na własnych błędach i stworzyli instytucje zdolne do utrzymania pokoju. To nie tak: iluzją byłoby twierdzenie, że uzgodnienia z Maastricht rozwiązały fundamentalne nieporozumienia.

Twierdzi się, że granice w Europie często zmieniają swój bieg. Czy jednak stabilizacja lat 1945–1992 nie zadaje kłamu tej tezie?

Nie, ponieważ w latach 1945–1992 Europa trwała w zamrożonym konflikcie, podobnym do sytuacji, jaka panuje obecnie w Górskim Karabachu. Amerykanie i Sowieci byli przemożnie obecni, a granice nie mogły ulec zmianie, ponieważ zachwiałoby to ustaloną przez nich stabilnością.

Wraz z upadkiem ZSRS doszło do „drugiego wielkiego oddania władzy" w Europie – jeśli za pierwsze uznać kres I wojny światowej i zapaść wielkich mocarstw europejskich. Od tego czasu sytuacja nadal się nie ustabilizowała! Europejczykom marzyło się ostateczne położenie kresu zimnej wojnie i uznali, że pokój nadejdzie, gdy zapanuje dobrobyt ekonomiczny. W 2008 roku gdzieniegdzie w Europie dobrobyt w zaczął maleć i niebawem wróciła kwestia granic, a za nią kolejne.

Być może wynika to z faktu, że kwestia relacji Rosji z Europą oraz przebiegu granic między nimi nigdy nie została rozwiązana należycie. Europejczycy uznali, że Rosja znikła ze względu na swoją słabość. To nieprawda! W roku 1992 nastąpiło po prostu dramatyczne zerwanie z przeszłością, które trwało przez 16 lat, aż do schyłku epoki dobrobytu. Teraz zmierzamy ku eksplozji.

Różnice między Europą Północną i Południową są oczywiste. W swojej najnowszej książce odwołuje się pan do historii swojej rodziny, twierdząc, że była to w gruncie rzeczy „historia każdej rodziny w okresie międzywojennym", i porównuje pan epokę europejskiego dobrobytu przed rokiem 1913 oraz w latach 1992–2008. Czy mógłby pan rozwinąć tę myśl?

Granica pomiędzy półwyspem europejskim a kontynentem eurazjatyckim ma dwie twarze: z jednej strony mamy państwa bałtyckie, Białoruś i Ukrainę, z drugiej – to wszystko, co zwykliśmy nazywać Europą Wschodnią. Ten punkt tarcia w Europie, region, z którego pochodzili moi rodzice i w którym wybuchało, ale i kończyło się wiele wojen, znów się ożywia. Mamy w nim do czynienia z Polską i Rumunią, które starają się działać ostrożnie, ale też wzmacniają siły zbrojne. Widzimy napięcia na Ukrainie i Rosję, która zeszła z liberalnej drogi obranej w 1992 roku.

Oczywiście, Unia Europejska powinna mieć wspólne interesy, ale kiedy rozmawiam z Hiszpanami, jest dla mnie oczywiste, że Morze Śródziemne jest dla nich ważniejsze od Ukrainy. Niemcy nie chcą mieć nic wspólnego z konfliktem na Wschodzie... krótko mówiąc, wspólna europejska polityka zagraniczna nie istnieje. Jeśli sytuacja się zaostrzy, każdy naród europejski będzie miał swoją własną. Kiedy spotykają się Hollande i Merkel, nie jest to spotkanie „liderów europejskich", lecz prezydenta Francji i kanclerz Niemiec. Europejskie polityki są coraz mniej wspólne, coraz bardziej podporządkowane interesom narodowym; choć nadal w ramach UE, to jednak odmienne. Pragnę przy tym zwrócić uwagę na różnicę pomiędzy oczekiwaniami z roku 2000 dotyczącymi ekonomicznego, społecznego i geopolitycznego aspektu życia w 2015 roku a stanem faktycznym. Różnica jest zatrważająca! Europejczycy ze Wschodu i Południa z pewnością zdają sobie z tego sprawę, natomiast Niemcy nadal wierzą, że Europa może być zjednoczona.

(...)

Czy wielu Europejczyków zgadza się z pana zdaniem?

Europa jest podzielona na dwa odłamy: pierwszy to eurokraci, czyli partie i środowiska tak zaangażowane w „ideę Europy", że nie dopuszczają do siebie wiedzy o tym, co się dzieje. Kiedy podczas moich częstych podróży do Europy rozmawiam z eurokratami, czytelnikami „Financial Timesa", odnoszę wrażenie, że jestem na innej planecie. Nie dopuszczają myśli, że zapaść jest nieodwracalna. To poniekąd zrozumiałe: żeby dopuścić do siebie tę myśl, musieliby diametralnie zmienić swoją wizję świata.

Czyli sądzi pan, że sytuacja się pogarsza?

Tak, w mojej ocenie Europa staje się bardzo niebezpiecznym miejscem. Wygląda jednak na to, że euroentuzjaści ufają, iż gdzieś istnieje jakiś dyskretny think tank, który rozwiąże ich problemy: ot, szczegół techniczny... Nie zdają sobie sprawy z wielkich różnic w Europie, z tego, że sposób życia Europejczyka z Południa różni się diametralnie od sposobu życia Niemca. Żaden z nich nie podziela niepewności i obaw Polaka: Portugalczyk nie obawia się Rosji tak jak Polak, choć zarazem nie żyje w takim dobrobycie jak Niemcy...

Nie chodzi tu zresztą tylko o nacjonalizmy. W Europie rozwinęły się także regionalizmy. Eurokraci lubią mówić o „problemie greckim", gdyż tym sposobem mogą go zlokalizować, mają komu przypisać winę, której nie chcą wziąć na siebie. Proszę spojrzeć na współczynnik bezrobocia na południu Europy i powiedzieć, co 22-letni Hiszpan sądzi o swojej przyszłości. Powiedziałbym, że Europa jest tym, czym była zawsze: kontynentem. Nie jest natomiast kontynentem mówiącym jednym głosem: tym była przez krótką, cudowną chwilę.

(...)

Twierdzi pan, że NATO jest przymierzem wojskowym bez żołnierzy. Czy powinno stanowić militarne ramię Zachodu, na które zachodnie państwa mogą liczyć?

Dawniej istniał Zachód, co więcej – miał narzędzie walki z Rosją w postaci NATO. Po rozpadzie Związku Radzieckiego przymierze, którego celem była walka z ZSRR, straciło rację bytu. Ponieważ NATO było zbyt drogie dla członków, nie miało sensu jego utrzymywania w okresie pokoju i dobrobytu, który wówczas zapanował. Gdy rozpoczął się kryzys, wszyscy zwrócili się ku NATO, a tam nie było już nikogo. Zwrócili się ku USA – a tam też nikogo nie było. Ameryka spogląda obecnie na NATO jako na problem, a nie na rozwiązanie, jak na pułapkę bez rzeczywistego przymierza, jako zbiorowość osób, które oczekują, by Amerykanie działali, a następnie ich za to potępiają.

Jeżeli, jak pan twierdzi, Zachód już nie istnieje, to jak określiłby pan postawę USA względem Europy?

Amerykanie rozwijają w Europie stosunki dwustronne. Mamy dobre relacje z Wielką Brytanią, które uważamy za fundamentalne – nie istnieje jednak żadna Europa, z którą można by rozwinąć podobne stosunki bilateralne. Unia Europejska nigdy nie stworzyła skutecznego sojuszu militarnego, nie posiada wspólnej polityki obronnej, dlatego z amerykańskiego punktu widzenia nie istnieje coś takiego jak współpraca z Europą: można ją rozwijać tylko z poszczególnymi państwami. W tym sensie NATO przestało istnieć. Jego przedstawiciele chodzą jeszcze na przyjęcia w Brukseli, jednak zdolność do realizacji planu wojennego lub stworzenia strategii jest znikoma.

Problemy gospodarcze dodatkowo komplikują sytuację, gdyż poszczególne państwa – ot, choćby Portugalia! – nie są gotowe do podejmowania wydatków na obronę, a co więcej, wszyscy podejrzewają wszystkich, że dają za mało. Pewnie długo jeszcze będziemy mieć NATO – tyle że niefunkcjonalne. Jestem przekonany, że Liga Narodów nadal istnieje, a jej zebrania odbywają się w Genewie.

W 2014 roku podczas konferencji w Warszawie omawiano budowę tarczy antyrakietowej i stwierdzono, że kwestia obronności w Europie musi wykraczać poza tarczę. W swojej książce pisze pan, że nadal jest czas na inicjatywę: Rosjanie nie są gotowi do agresji, a Amerykanie potrzebowaliby sześciu miesięcy, by podjąć działania w Europie.

Tarcza antyrakietowa jest prostym rozwiązaniem dla nowoczesnych armii. Wielokrotnie powtarzałem Polakom, że mają obsesję na temat tarczy antyrakietowej, tak jakby stanowiła ona rozwiązanie militarne rzeczywistego problemu. W rzeczywistości tarcza nie obroniłaby ich przed rosyjskimi rakietami. Wschodnia granica Europy potrzebuje sprzętu mniej rzucającego się w oczy, jak helikoptery czy przeciwpancerne pociski kierowane. Tłumaczyłem też moim warszawskim rozmówcom, że nadal mają Francję za wzór kraju wspierającego Polskę w przypadku zagrożenia.

Stany Zjednoczone zwykle nie działają w ten sposób, a jeśli się na to zdecydują, skutki są zazwyczaj godne pożałowania: wystarczy spojrzeć na Bliski Wschód. To, co robią Stany Zjednoczone w Europie, to polityka sprzeciwu wobec jakiejkolwiek hegemonii regionalnej. Historycznie amerykańską metodą jest budowanie koalicji ze wszystkimi, którzy sprzeciwiają się hegemonii, i wspieranie tych koalicji w sensie militarnym i ekonomicznym. Tylko wtedy idziemy do przodu: tak stało się w roku 1917 i 1944 roku. Podczas zimnej wojny nauczyliśmy się, że przedwczesna interwencja może być właściwszym rozwiązaniem i jesteśmy do tego przygotowani. Jednak pomysł, że będziemy bronić Polski w pojedynkę, to złudzenie. Polska, podobnie jak inni, sama musi się obronić. Tymczasem w krajach Europy Wschodniej pokutuje przekonanie, że po przystąpieniu do NATO i UE ich problemy zostaną rozwiązane przez innych.

(...)

Twierdzi pan, że mamy w Europie kłopoty z rozpoznaniem rzeczywistego stanu rzeczy?

Rzeczywistość niemiecka jest taka, że nie można ryzykować wojny z Rosją, z którą Niemcy mają silne stosunki gospodarcze. Realiści amerykańscy wiedzą, że ze względu na przyszłość Europy nie można dopuścić do kolejnej zimnej wojny z Rosją. Według realistów polskich ich kraj utkwił pomiędzy swoimi dwoma największymi zagrożeniami... Oczywiście żadne z nich nie jest agresywne tak jak w przeszłości, ale byłbym znacznie spokojniejszy, gdyby Niemcy podzielali część moich lęków. Tymczasem wszyscy mają swoją wizję świata i właśnie to tworzy fundament nacjonalizmów. Punkt widzenia Niemców: stopa bezrobocia wynosi 5 procent, postępuje wzrost gospodarczy, a my z pewnością nie zamierzamy wywoływać zamieszania w Europie. Punkt widzenia Polaków: jesteśmy uwięzieni między sąsiadem z lewej i z prawej i jedynie Amerykanie mogą nam przyjść z pomocą. Punkt widzenia Greków: ile to jeszcze potrwa?

Mówi się Grekom, że ich zadłużenie świadczy o braku odpowiedzialności. A czy Niemcy nie byli nieodpowiedzialni, pożyczając? Każdy kraj ma swoją opowieść.

Oprócz „starych jak świat" konfliktów coraz częściej dochodzi do cyberataków. Państwo Islamskie korzysta ze wsparcia bojowników przybyłych z całego świata. Czy zgodziłby się pan z opinią, że świat stał się mniej przewidywalny?

Europa była w stanie wojny z islamem od ponad tysiąca lat. Czy to przewidywalne? Tak. Czy równie niebezpieczne jak wtedy, gdy kalifowie rezydowali na Półwyspie Iberyjskim? Nie. Styk islamu z Europą to odwieczny punkt tarcia.

Europejski imperialny model uporządkowania Bliskiego Wschodu chyli się ku upadkowi, nie tylko granice, ale sfery wpływów zakładane w traktacie Sykesa-Picota zawartego w 1916 roku pomiędzy Francją i Wielką Brytanią już nie obowiązują. Utrzymują się natomiast wewnętrzne niepokoje wśród sunnitów.

W świecie islamu jest tak wiele podziałów – na Arabów i nie-Arabów, na sunnitów i szyitów – że przerasta to właściwie wszystkich obserwatorów. Stany Zjednoczone starają się wycofać z tego regionu i stworzyć tam stan względnej choćby równowagi. Z amerykańskiego punktu widzenia w regionie funkcjonują cztery duże siły: Turcja, Iran, Arabia Saudyjska i Izrael. Każde z tych państw nienawidzi pozostałych na swój sposób, co stwarza doskonałe warunki dla skonstruowania równowagi władzy. Model, który staramy się zastosować, polega na nieangażowaniu się w terenie: amerykańska interwencja nie odniosła tam skutku. W Iraku USA współpracuje z Irańczykami przeciw Państwu Islamskiemu, wspierając oddziały irańskie atakami z powietrza. W Jemenie USA uczestniczy w koalicji, walcząc z Al-Kaidą. Problem, jaki Europa ma ze światem muzułmańskim, polega na tym, że nie może zrezygnować z muzułmanów jako siły roboczej, ale ze względów kulturowych i religijnych nie jest w stanie ich zintegrować. Z perspektywy USA nie stanowi to problemu geopolitycznego, lecz lokalny.

CAŁOŚĆ TUTAJ

— rozmawiała Cristina Peres z tygodnika „Expresso"

— tłum. Bogdan Jędrzejowski

George Friedman, założyciel i dyrektor think tanku Strafor, cenionego przez przywódców jako źródło informacji w zakresie geopolityki, jest płodnym analitykiem. Szybkość i dokładność, z jaką zespół jego ekspertów dokonuje analiz aktualnej sytuacji na świecie, to jedna z cech, które od 1996 roku zapewniają mu grono odbiorców. Wiarygodność Stratforu wzmacnia wiedza encyklopedyczna prezentowana na mapach, wykresach, filmach i dokumentacji pomocniczej towarzyszącej analizom. George Friedman przybył do Stanów Zjednoczonych jako dziecko, w początku lat 50. Jego rodzina, węgierscy Żydzi, postanowiła opuścić Europę osłabioną po cyklu rzezi (1914–1945), które spowodowały śmierć 100 milionów ludzi. Historia jego rodziny, w której dostrzega rysy wspólne dla wszystkich ówczesnych Europejczyków, jest jednym z głównych wątków jego najnowszej książki „Punkty zapalne". Do swojej biografii odwoływał się również we wcześniejszych książkach: „Następne 100 lat: prognoza na XXI wiek", „Następna dekada: gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy" oraz „Tajna wojna Ameryki".