Portal Fronda.pl: Z informacji Dziennik.pl wynika, że w latach 2016–2022 aż 34,6 tys. żołnierzy (ponad jedna trzecia wszystkich) będzie musiała odejść z wojska. Wynika to z przepisów, stanowiących, że żołnierze kontraktowi mogą służyć w korpusie szeregowych najwyżej 12 lat. W wyniku tej masowej fali odejść powstaną luki, które trudno będzie uzupełnić w krótkim czasie, jednak Ministerstwo Obrony Narodowej uspokaja, że przecież zasoby kadrowe są na bieżąco monitorowane i nie ma zagrożeń, jeśli chodzi o obsadzanie stanowisk. Pana przekonują takie zapewnienia?

Dariusz Seliga, PiS: Podnosiliśmy ten problem już podczas prac nad ustawą i zarządzeniem ministra o tzw. uzawodowieniu armii. Gen. Mieczysław Cieniuch, ówczesny szef sztabu generalnego (dziś ambasador w Ankarze) na moje pytanie, czy opłaca się inwestować ogromne pieniądze w szkolenia młodych żołnierzy, by potem, po 10 czy 12 latach podziękować im za pracę, zostawiając ich samym sobie, stwierdził, że i tak jest to bardziej opłacalne, niż wchodzenie z nimi w zobowiązania świadczeń emerytalnych i przysługujących uprawnień. Już wtedy twierdziłem, że w dłuższej perspektywie będzie to duży i kosztowny dla Polski błąd, a dziś okazuje się, że przy tzw. armii zawodowej będzie to jeszcze większy problem.

Dlaczego?

Żołnierze, szeregowi i starsi szeregowi zawodowi, chcą służyć. Nie chcą odchodzić po 10 czy 12 latach. Są dobrze wyszkoleni, mają doświadczenie, a zostają porzuceni, nikt nie interesuje się ich dalszym losem. Bierze się kolejnych i utrzymuje, że to jest opłacalne dla Polski. Ale w dłuższej perspektywie to się w ogóle nie opłaca, a co więcej, mało która armia na świecie tak postępuje. Lepszym rozwiązaniem byłoby już pozostanie przy tzw. poborze mieszanym. A dziś mamy taką sytuację, że o 15:30 żołnierz zawodowy zdejmuje mundur, zakłada na głowę bejsbolówkę i idzie do domu, armia go nie obchodzi.

Jak ocenia Pan obecny stan polskiej armii i sposób zarządzania nią w kontekście wydarzeń na Ukrainie?

Sytuacja za naszą wschodnią granicą jest bardzo dynamiczna, może być dla Polski niebezpieczna. Mamy też zobowiązywania NATO-wskie, których realizacji wymaga się od nas. Do tego dochodzi reorganizacja naszych dowództw, która cały czas się toczy, w efekcie czego dowodzenie armią jest w rozsypce. To wszystko powoduje, że polska armia jeszcze nie znajdowała się w tak trudnej sytuacji jak teraz. I nie zaradzą temu deklaracje, że za 130 miliardów kupimy sprzęt wojskowy. Sprzęt, który kupujemy dzisiaj mógłby służyć w wojnach, które już były, a nam potrzebne są nowoczesne technologie. Musimy nieco wyprzedzać epokę, aby czuć się bezpiecznie. Powinniśmy też mieć, trzeba to otwarcie powiedzieć, rakiety średniego lub dalekiego zasięgu z ładunkiem nuklearnym. Dziś wojskowi boją się o tym mówić, ale taka jest przyszłość, o której rozmawiać trzeba.

Jeśli dziś pozwalamy sobie na tracenie takiego kapitału (a kapitałem, w który najbardziej opłaca się inwestować jest oczywiście kapitał ludzki), nie szanujemy go, to nie będzie dobrze. Przypomnę, że o podejściu rządu do armii świadczy fakt, że w ostatnich latach w ogóle nie było podwyżek w armii (ostatnie miały miejsce za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego, czyli osiem lat temu). To też pokazuje stosunek obecnie rządzących do armii. Jeszcze raz podkreślę – dziękowanie wyszkolonym żołnierzom po 10-12 latach służby jest ogromnym błędem i marnotrawieniem publicznych pieniędzy. Jeżeli dana nam będzie zmiana polityczna i będziemy odpowiadać za armię, będę w stanie udowodnić tą tezę.

Skąd wynika ten brak przyszłościowego myślenia w kontekście zarządzania polską armią?

Wyjaśnię to na bardzo prostym przykładzie. Jeżeli gen. Koziej, wykładowca Akademii Obrony Narodowej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego rok temu mówił, że Europie i Polsce nic nie grozi przez najbliższe trzydzieści lat, to widzimy, że pomylił się o całe 29 lat. To właśnie z tego wynika fatalna sytuacja w polskiej armii. Tzw. biała księga opracowana przez ośrodek prezydencki, analizy MON w ciągu roku ulegają dezaktualizacji. Problem pojawia się już przy doborze kadr. Starszemu pokoleniu, zakotwiczonemu w sowieckim systemie wykształceniem i doświadczeniem należałoby podziękować. Oni, jak huby na drzewie, obrastają wokół MON, robiąc szklany sufit dla młodych, wykształconych na Zachodzie oficerów czy generałów.

Postawiłbym bardzo proste pytanie – gdyby dziś zaczęła się w Polsce wojna, kto byłby naczelnym dowódcą? Kto byłby głównym dowodzącym polskiej armii, gdyby dziś zadziało się u nas to, co na Ukrainie? Trudno znaleźć odpowiedź na te pytania, bo nikt się na taką ewentualność nie przygotowuje, nikt taki nie jest wyznaczony. Od tego zaczynają się nasze problemy – od spraw kadrowych, braku odpowiedzialności, braku uwarunkowań prawnych... Dziś, gdyby dowódca operacyjny zlecił zestrzelenie jakiegoś obiektu, załóżmy – samolotu pasażerskiego, lecącego na Pałac Prezydencki czy Belweder, stanąłby przed prokuratorem. Jeżeli nie kazałby tego zrobić, też stanąłby przed prokuratorem.

Wojskowi są zajęci rozdysponowywaniem swoich etatów. Trzyletnia etatowość w praktyce wygląda tak, że ktoś przychodzi na stanowisko, przez pierwszy rok się uczy, drugi rok pracuje w miarę dobrze, a trzeciego zastanawia się już, gdzie ustawić się na przyszłość. Zajęci są sobą, dlatego nie interesują ich szeregowi, którym kończą się etaty. Brakuje też spojrzenia z perspektywy całej państwowości na polską armię, która jest przecież jednym z „klocków” w systemie bezpieczeństwa. Osobiście uważam, że ci, którzy odpowiadają za polską armię, są bardziej niż politycy zainteresowani tym, jak odnaleźć się od wyborów do wyborów. Generał to jest w armii polityczne stanowisko. To trzeba zmieniać.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk

*Dariusz Seliga – polityk, urzędnik, poseł Prawa i Sprawiedliwości. Od 2011 roku działa w Komisji Obrony Narodowej