Zasada była żelazna: Polacy głosują na Polaków. Tak było „od zawsze”, od momentu gdy weszliśmy do Unii Europejskiej i gdy kandydowaliśmy w niej na różne stanowiska.

A tak konkretnie: europosłowie PiS czy szerzej posłowie prawicy nie protestowali publicznie na forum międzynarodowym, gdy rząd SLD zgłosił kandydaturę pani Danuty Hübner na stanowisko polskiego komisarza w Komisji Europejskiej - i głosowaliśmy na nią. To było 12 lat temu. W tym samym 2004 roku sam osobiście – ale przecież inni też – głosowałem na Bronisława Geremka, który kandydował (mało kto już dziś to pamięta) na szefa PE. A przecież różniliśmy się z nim w bardzo wielu sprawach, nieraz bardzo znacznie. Geremek nie przeszedł, ale nasze głosy ‒ w tym mój ‒ miał. W pierwszej kadencji europarlamentarnej w latach 2004-2009 głosowaliśmy również na wiceprzewodniczących PE zupełnie nie z naszej bajki, jak Janusz Onyszkiewicz (2004-2007) i Jacek Saryusz Wolski (2004-2007). W 2009 roku bez przyjemności, a wielu z nas z zaciśniętymi zębami, poparliśmy publicznie, na forum międzynarodowym, na forum Brukseli, Janusza Lewandowskiego – dziś plującego jadem na rząd PiS – na stanowisko polskiego komisarza w KE w Brukseli (2009-2014). Sam go osobiście broniłem i wspierałem w czasie przesłuchania przed Komisją Budżetu PE. Oczywiście poparliśmy również kandydaturę Jerzego Buzka na szefa europarlamentu, doskonale wiedząc, że jego wybór umacnia Platformę Obywatelską. Było to jednak da nas naturalne, że polskie głosy muszą iść na Polaka – i nie ma gadania.

Uważaliśmy, że na zewnątrz należy pokazywać jedność i zagłosowaliśmy nawet na Marka Siwca jako wiceprzewodniczącego PE (2007-2009), uznając że nawet najgłębszych podziałów nie należy przenosić na zewnątrz i nie powinny one decydować o sprawach personalnych. Po prostu: jeśli jakiś Polak ma szansę na stanowisko na arenie międzynarodowej, to trzeba go poprzeć i basta.

A później w wyborach na tzw. kwestorów europarlamentu (powiedzmy, że to połączenie funkcji skarbnika i kontrolera) dwukrotnie (2009-2012 i 2012-2014) wybraliśmy europosła SLD Lidię Geringer de Odenberg (w tym raz wbrew jej frakcji!) oraz także dwukrotnie Bogusława Liberadzkiego (2012-2014 i 2014-2017).

Tak, to była święta zasada: Polacy na Polaków, polskie głosy na polskich kandydatów.

B y ł a. We wtorek, 15 marca AD 2016 roku, PO nie dość, że zagłosowała przeciwko polskiemu kandydatowi do ECA (European Court of Auditors) czyli Europejskiego Trybunału Obrachunkowego, nie dość że namawiała do tego swoich towarzyszy frakcyjnych z Grupy EPP ‒ Europejskiej Partii Ludowej (ludowej – sic!), ale również publicznie, podczas przesłuchania na Komisji Kontroli Budżetu PE, brutalnie atakowała kandydata rządu RP. W ten sposób złamała pewien dogmat w polskiej polityce zagranicznej, niepisany konsensus, który był, może nawet bez entuzjazmu, ale jednak przestrzegany przez wszystkie partie polityczne w Polsce. Żeby było jasne: od tej reguły zdarzały się wyjątki na zasadzie poszczególnych „czarnych owiec”, jak na przykład Róża Thun von Hohenstein, która publicznie chwaliła się, że nie głosowała na mnie, gdy kandydowałem na wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego w lipcu 2014 roku. Jednak nie było w tym ani partyjnej zbiorowej ostentacji, ani też wściekłych ataków na kandydata.

Cóż, widać, że dla opozycji nie ma żadnej świętości i żadnych zasad. Mimo, że złamanie tego konsensusu oznacza ewidentne osłabienie pozycji Polski na arenie międzynarodowej, okazaliśmy bowiem brak jedności, słabość i zachęciliśmy w ten sposób naszych bliższych i dalszych zachodnich i wschodnich sąsiadów do rozgrywania nas.

„To już jest koniec, nie ma już nic (...) To już jest koniec, możemy iść” ‒ chciałoby się zaśpiewać nad trumną polskiej solidarności na arenie międzynarodowej ...

Ryszard Czarnecki/salon24.pl