Ryszard Czarnecki

A więc Donald Trump został królem amerykańskiego polowania, choć sondaże uparcie wskazywały Clinton. Media w USA koronowały kandydatkę Demokratów na długo przed wyborami – ale obywatele Stanów Zjednoczonych zadecydowali inaczej. Europa w szoku. Na spotkaniu ministrów finansów UE (ECOFIN), które odbyło się w przeddzień wyborów w USA tylko przedstawiciele dwóch państw wskazali na Trumpa jako na zwycięzcę. Był to Polak Mateusz Morawiecki i szef resortu finansów Chorwacji. W środowy poranek miliony Europejczyków obudziło się totalnie zaskoczonych, ponieważ uwierzyli mediom na Starym Kontynencie, a także bardzo wielu komentatorom, analitykom, ekspertom, etc., że zwycięstwo Hilary Diane Rodham Clinton jest pewne. Co więcej: spora część obywateli krajów Europy wcale się tym nie zmartwiła. W ten sposób tak naprawdę zademonstrowali swój stosunek do własnego - unijnego lub (i) krajowego establishmentu, który nachalnie popierał Clinton i atakował, według przyjętego w USA schematu, Trumpa. Znam wielu ludzi, którzy mieli do Trumpa jeszcze wiosną tego roku stosunek sceptyczny, ale zmienili go, gdy zobaczyli kto w Polsce (ale nie o Polskę tylko chodzi) go popiera. U nas było to czytelne. Ci sami, którzy atakowali Jarosława Kaczyńskiego i PiS, uderzali w Trumpa. Charakterystyczne, że identyczny mechanizm ma miejsce na arenie międzynarodowej. Te same elity (pseudoelity) unijne, które w ostatnich miesiącach nachalnie wtrącały się w sprawy wewnętrzne Rzeczpospolitej i Węgier, stawiały pod pręgierzem kandydata Republikanów.

Kandydat ruchu społecznego

Trump wygrał, mimo że zebrał co najmniej dwa razy mniej środków finansowych niż jego konkurentka, a w kluczowych stanach („swing-states”) nawet kilka razy mniej. Ciekawe jednak, że ilość jego darczyńców była większa niż kandydatki Demokratów. Zadziałał ten sam mechanizm, co osiem lat wcześniej w kampanii prawyborów w pojedynku między Hilary Diane Clinton a Barackiem Husseinem Obamą. Obama Anno Domini 2008 i Trump Anno Domini 2016 potrafili uczynić ze swej kampanii ruch znacznie wychodzący poza struktury partyjne, który porwał rzesze obywateli – wielu z nich zagłosowało także portfelem. Nie dziwi zatem, że oficjalny Facebook Trumpa miał kilkaset tysięcy (!) fanów więcej niż Facebook byłej Sekretarz Stanu.Wiedziony albo genialną intuicją, albo posiadając świetnych doradców kandydat Republikanów podkreślał cały czas, że jest kandydatem nie partii, ale ruchu społecznego. To zachęcało ludzi do zaangażowania się w jego kampanię, ale też w gruncie rzeczy odzwierciedlało stan faktyczny. Trump wygrał, bo wyszedł poza struktury Partii Republikańskiej. Clinton przegrała, bo w niewielkim stopniu potrafiła przekonać przeciętnych Amerykanów, że robi tę kampanię nie tylko dla siebie i „dynastii Clintonów”, ale również dla nich.

Ciekawe też były współzależności między związkami obojga kandydatów z elitami ich partii, ale też wyborcami Demokratów i Republikanów. Znacznie większa część elity Partii Republikańskiej wypowiedziała się przeciwko Trumpowi niż elity Partii Demokratycznej przeciwko Clinton. Trump otrzymywał strzały w plecy od liderów własnego ugrupowania, Clinton mogła liczyć na poparcie partyjnego establishmentu, nawet jeśli udzielane ono było bez specjalnego entuzjazmu i z licznymi zastrzeżeniami. Z wyborcami było dokładnie odwrotnie. Sporo tradycyjnych wyborców Partii Demokratycznej nie tyle przerzuciło głosy na Republikanów (casusRonalda Reagana w 1980 roku), co pozostało w domach, wbrew partyjnym elitom. Z kolei wyborcy republikańscy – także trochę na przekór partyjnemu establishmentowi – zdecydowanie opowiedzieli się za Trumpem.

Ataki na Trumpa uwiarygadniały go

Kolejnym powodem zwycięstwa Trumpa było to, że potrafił nakłonić do głosowania na siebie tych, którzy nie głosowali nigdy lub głosowali bardzo rzadko. Ci, którzy wygrażali na „zgniliznę Waszyngtonu” i w związku z tym co cztery lata machali ręką na wybory, uważając, że Republikanie i Demokraci to jedna skorumpowana szajka, tym razem uwierzyli, że Trump – który przecież był przez lata częścią establishmentu – temuż establishmentowi rzeczywiście wydał wojnę. Co więcej: że w tej wojnie może okazać się zwycięzcą. Donalda Trumpa uwiarygadniała totalna wojna toczona z nim przez olbrzymią większość amerykańskich mediów od ponad roku, ale ze szczególną intensywnością od lipca 2016, gdy został oficjalnie nominowany na kandydata Republikanów w wyborach prezydenckich. Nawet jeśli czynione mu zarzuty były rzeczywiście prawdziwe i tak wielu z Amerykanów uznawało to za element spisku przeciwko temu, który chce „rozwalić układ”.

To, co stało się USA w pierwszy wtorek listopada jest czymś historycznym, ale jednak nie wyjątkowym. To bardzo ważna część światowego procesu „buntu mas”, żeby użyć w tym kontekście adekwatnego do sytuacji tytułu książki sprzed stu lat hiszpańskiego myśliciela Jose Ortegi y Gasseta. To, co pisał liberalno-lewicowy filozof z „pokolenia 1898”, którego przywódcą był Miguel de Unamuno, po wieku okazało się idealnie korespondować z miażdżąca krytyką liberalno-lewicowych rządów po obu stronach Atlantyku.

Nie demonizujmy Trumpa – patrzmy mu na ręce

Ale dla nas, Polaków, najważniejsze jednak pozostaje pytanie o , mówiąc wprost, stosunek prezydenta elekta, a od połowy stycznia 2017 roku 45. prezydenta USA, do Rosji i naszego regionu Europy.

Warto w tym kontekście nie ulegać dwom skrajnościom. Jedną z nich jest demonizowanie Donalda Johna Trumpa jako bezmyślnego, czy skrajnie naiwnego, prorosyjskiego polityka, który będzie marionetką w rękach Putina. Myślenie takimi kategoriami jest żenujące intelektualnie i raczej stanowi stary instrument antytrumpowskiej i antyprawicowej propagandy. Zupełnie nie uwzględnia to faktu, że: 1) wśród jego doradców są również (choć, niestety, nie tylko) ludzie jeszcze z administracji Ronalda Reagana, wysocy urzędnicy administracji George'a W. Busha, zaufani ludzie Donalda Rumsfelda czy bynajmniej nie pałający sympatią do Rosji sztabowcy Mitta Romneya. Powiedzmy wprost: w konglomeracie wokół Trumpa są bardzo różni ludzie: od zwolenników ostrego zaostrzenia sankcji wobec Rosji (sic!) po zwolenników dogadania się z Moskwą i to nawet na jej warunkach, gdy chodzi o Europę Środkowo-Wschodnią; 2) Każdy prezydent USA, nawet przy jak największej osobowości lokatora Białego Domu, jest w jakiejś mierze uzależniony od amerykańskiej administracji, Pentagonu, bardzo silnego lobby zbrojeniowego, etc. Jeśli nie dyktują mu polityki zagranicznej, to na pewno po prostu musi się z nimi liczyć; 3) Inaczej niż w Europie, gdzie parlamenty krajowe są, gdy chodzi o politykę zagraniczną, jedynie membraną czy kalką rządu, to w USA rola Kongresu, a więc Izby Reprezentantów i Senatu, jest olbrzymia, nieraz wręcz autonomiczna. Oznacza to, że tradycyjnie sceptyczni wobec Kremla liderzy Republikanów, niemal bez wyjątku odwołujący się do antykomunistycznego, antysowieckiego dziedzictwa Ronalda Reagana nie będą chcieli zagrać w ewentualnym (choć ja w niego nie wierzę) prorosyjskim koncercie Białego Domu). Republikańska większość w obu izbach Kongresu stanowić będzie „hamulec bezpieczeństwa”, gdy chodzi o politykę Białego Domu wobec Rosji.

Ale unikać również należy innej skrajności, która wydaje się być udziałem niektórych moich prawicowych kolegów, polityków i publicystów. Uzasadniona niechęć do niewątpliwie prorosyjskiej działalności Hilary Clinton jako Sekretarz Stanu w pierwszej administracji Obamy skłania ich bezwiednie do obdarzenia Trumpa bezgranicznym zaufaniem i wzruszenia ramion na pytania o rzeczywiście kontrowersyjne w kontekście Putina, Rosji, Krymu i NATO, wypowiedzi Trumpa. Na szczęście prezydent elekt Donald John Trump w swym pierwszym przemówieniu w środę około trzeciej w nocy czasu waszyngtońskiego mówił już jako przyszły prezydent, a nie jak kandydat i unikał rzeczy skrajnych i dziwacznych. Ale lepiej nie wyzbywać się zdroworozsądkowego patrzenia na ręce 45. prezydenta USA, który na szczęście nie jest twarzą resetu USA-Rosja, jak Hilary Clinton, czy nie bredzi o „polskich obozach śmierci”, jak Barack Obama, ale też niestety nie jest niezłomnym wizjonerem jak Ronald Reagan. Uzasadniona niechęć do naszych, krajowych, i zewnętrznych: lewicowo-liberalno-mainstreamowych wrogów Trumpa nie może prowadzić nas do dania mu carte blanche.

Dobrze, że wygrał. Teraz zaczyna się czas stawiania mu, może i trudnych, pytań i takiego ułożenia relacji Waszyngton‒Warszawa, które byłoby optymalne z punktu widzenia polskiej racji stanu. Warto o to walczyć.

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (14.11.2016)