Ktoś mądry powiedział, że miłość implikuje życie człowieka i inspiruje go do pozytywnych działań, a jej brak powoli zabija. Miłość decyduje również o tym, w kogo i w co wierzymy lub nie wierzymy. Tak się jakoś dziwnie ułożyło, że od najmłodszych lat nie czułem się zbyt kochany, a raczej nie byłem przygotowany, aby przyjmować miłość i jednocześnie ofiarować ją innym, chociaż podświadomie chyba za nią bardzo tęskniłem.

W pewnym okresie życia wyrwałem się z domu rodzinnego, zmieniłem miejsce zamieszkania i środowisko. Brak odczuwalnej miłości spowodował, że nie było mi żal i szybko przystosowałem się do nowej rzeczywistości. Ale nowej, nie oznaczało lepszej. Pozornie było ciekawiej, towarzystwo wesołe, rozrywkowe i butelkowe, więc często były zabawy, dyskoteki i stopniowo coraz większe popijawy. Mnie, wcześniej człowiekowi spokojnemu i nieśmiałemu, spodobało się to, że byłem nie tylko akceptowany, ale i lubiany, jako zgodny i nierobiący nikomu krzywdy dobry kompan, a także niedający się długo namawiać na nową imprezkę, zwłaszcza z alkoholem. O wierze, modlitwie i kościele nie myślałem, bo o tym w towarzystwie jakoś nikomu nie chciało się myśleć i mówić.

Byłem dobrym ateistą a Bóg i Kościół nie były mi wtedy do niczego potrzebne, zabawa przecież była świetna. Za to marsz po równi pochyłej w dół nabrał tempa i trwał kilka lat. Organizm w pełni sił fizycznych chodził jak zegarek szwajcarski. Dzisiaj oceniam to tak, że szatan całkowicie stanął za sterami mojego życia, bo pomagał mi jak mógł. Wszystkie inne zajęcia wychodziły mi idealnie, żadnych kłopotów, za to same sukcesy. Sam się dziwię, jak przy takim trybie życia nie wpadłem w alkoholizm, może to brak genetycznych skłonności, a może ukryta nadprzyrodzona opieka. Dziś wiem, że wtedy szatan prowadził z premedytacją swoją nieświadomą zagrożenia ofiarę do piekielnej rzeźni. I prawie mu się to udało.

Nie wiem czemu, ale zacząłem zastanawiać się nad sensem tego wszystkiego i doszedłem do wniosku, że coś w moim życiu nie gra. Psychicznie czułem się jak zdołowany, nic niewarty śmieć. Niedługo potem jakimś dziwnym trafem, nie pamiętam już jak do tego doszło, chyba ktoś znajomy mnie zachęcił, ale przypadkiem trafiłem na coś w rodzaju spotkania rekolekcyjnego z młodym księdzem w jednym z kościołów warszawskich. Mówią, że jak Bóg chce pozostać incognito, to ukrywa się za przypadkami. Nie leciałem tam jak na skrzydłach, ale trochę z obawą, co tam mnie czeka. W sporej salce w podziemiach kościoła w półmroku przy zapalonych świecach zebrało się około stu nieznanych mi osób. Ksiądz był jakiś dziwny, spokojny ale zdecydowany, łagodny i miły, nie sztuczny i napuszony, uśmiechał się delikatnie, a oczy błyszczały mu takim ufnym blaskiem.

Mimo tego, spodziewałem się, bo taki był stan mojego ducha, że zaraz przejdzie do sedna sprawy, że usłyszę zarzuty, oskarżenia i groźby, typu: wy wstrętni grzesznicy, jak się nie poprawicie, to będziecie potępieni na wieki w ogniu piekielnym. Jednak nic takiego nie nastąpiło, ach co to była za ulga. Poprowadził to spotkanie oszałamiająco, ze spokojną pasją i wiarą i nadzwyczaj interesująco. Trochę mówił, a trochę śpiewał, akompaniując sobie na gitarze. Nie potępiał, nie groził, nie szydził, nie okazywał wyższości, był bardzo przyjacielski, choć nie jak kumpel. Pięknie mówił i śpiewał, nie pieśni kościelne, ale chyba swoje, bo nigdy wcześniej ich nie słyszałem, o życiu, o radościach, troskach, kłopotach, zagubieniu, niepewnych lub złych wyborach życiowych, cichej desperacji, rozpaczy i braku sił do zmiany. Pomyślałem przez chwilę: kurczę, on opowiedział kawał mojego życia, może ktoś mu na mnie nakablował?! Ale twardo siedziałem w kącie, nie dając znaku, że tam jestem, w każdej chwili gotów do obrony albo ucieczki.

Jednak najlepsze było pod koniec. Zaczął mówić i śpiewać zachwycająco o Bogu i o nadziei i w tym momencie był jedną wielką miłością, która trafiła do mojego serca i umysłu, jak woda na suchą glebę. To było dziwne, ale on chyba miał jakiś wyjątkowy dar przekazu wiary i miłości jak najlepszy artysta świata. Nie jestem w stanie nawet w części powiedzieć, co się wtedy działo, pamiętam te jego błyszczące miłością oczy. Usłyszałem, że ktoś za mną tęskni z miłością i czeka nieustannie na powrót i nieustannie wybacza, że ma zawsze otwarte ramiona, że ciągle we mnie wierzy i kocha bezwarunkowo, ba, że jestem perłą w jego koronie i wiele innych pięknych słów w tak kapitalnej formie i tak niesamowity sposób, że nikt tego nie byłby w stanie powtórzyć. Słowem, on nie mówił o miłości, on kochał.

Ten kapłan wysoko postawił poprzeczkę innym, ale dzięki niemu jestem w stanie bez trudu wyczuć, kto jakim jest księdzem i wiem teraz, że takich jak on, trafiających prosto do serca i umysłu, nie ma, niestety, tak dużo, a większość to dobrzy duchowni, lecz niestety bez takiego daru. Najpierw, chcąc zachować fason, zażartowałem z siebie w duchu, no tak, dobre sobie, ja i perła, chyba sztuczna z materiału na sedesy. Ale w którymś momencie okowy serca i umysłu pękły jak bańka mydlana. Mój Boże, kim ja jestem? Mimo zewnętrznego szyku, to jestem ludzka ściera, dno, łajza z rynsztoka, chodzący denat duchowy. I to mnie, takie coś, takie nic Bóg kocha?

Nie jestem w stanie opowiedzieć, co się stało, zresztą i tak nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Tak pewno działa miłość Boga, jeśli da się jej szansę i wpuści do serca. Starałem się trzymać jak twardziel, o nie … wcale nie płakałem …tylko, że .. łzy mi ciekły same po policzkach i nie mogłem ich zatrzymać. Dobrze, że był półmrok i inni zajęci swoimi myślami i przeżyciami, nie zauważyli tego, bo chyba bym się zawstydził. To było jak jakieś wewnętrzne oczyszczenie i wyzwolenie, jak katharsis, jak jakiś przełom duchowo-emocjonalny. Potrzebna mi była ta pokora i skrucha, szczere uznanie prawdy o sobie i własnej nicości, bez tego nic się nie zadzieje w życiu. Wtedy nie byłem w stanie pójść do spowiedzi, bo mimo wszystko czułem się zbyt zbrukany, nieprzygotowany a przeżycie było zbyt wielkie i nagłe, aby się skoncentrować.

Wyszedłem jednak chyba stamtąd już jako inny człowiek. Ale emocje mają to do siebie, ze opadają, a ja po tych przeżyciach chciałem jeszcze sprawdzić wszystko samodzielnie na rozum, znaleźć potwierdzenie tego, co usłyszałem w kościele. Zacząłem czytać Nowy Testament, szczególnie dokładnie wszystko, co powiedział i uczynił Chrystus. Szukałem sedna, sensu i celu ewangelicznego przekazu. Zainteresowały mnie historie ludzi niewierzących i ich drogi do głębokiej wiary. Poznałem historię Kościoła, papiestwa, momenty wzniosłe i haniebne i stwierdziłem, że mimo złych rzeczy w dziejach, bilans Kościoła jest zdecydowanie pozytywny.

Warto było, bo zyskałem mądrość serca, czyli uwierzyłem dzięki wiedzy wiarą pełną, pewną i dojrzałą. Nie chcę powiedzieć, że teraz to już jestem święty, bo nawet do ideału mi daleko. Ale to już jest inna jakość życia, upadki nie są tak niskie, długie i dotkliwe, zdecydowanie łatwiej jest mi odróżnić dobro od zła, zrozumieć swój stan ducha i podnieść go na wyższy poziom, a wszystko to z ufnym oparciem na Bogu. Nieustannie z ufnością proszę o Jego miłosierdzie, a Matkę Bożą o troskliwą opiekę, bo pokornie uznaję, że sam niewiele mogę, umiem przepraszać i wybaczać, mogę stawać się coraz bardziej wolnym człowiekiem. Przede mną jeszcze długa droga, ale to na pewno jest właściwa i dobra droga, ponieważ wskazała ją i oświetla miłość Chrystusa.

źródło: https://tadeuszczernik.wordpress.com/2012/04/07/znalezione-w-sieci-116/