Nim jednak wypełnią się sprawy ostateczne Kościół trwa w dziejach i wciąż przechowuje iskry Ducha i jego pradawne Tchnienie


Trudną, od zarania, była moja sprawa z Kościołem. Wszelkie argumenty antyklerykalne - liczne i całkowicie pogrążające jak stanowczo twierdziłem - opanowałem ze skrupulatnością i dokładnością zawodowego historyka jeszcze na początku szkoły średniej. Godzinami, przekonująco, a przy tym ze szczerym moralnym uniesieniem rozprawiać mogłem o jego hipokryzji i drapieżności, o zachłanności na ziemskie zbytki i władzę, o walkach z herezjami, datującymi się od samych niemal jego narodzin: o wyniszczaniu przezeń arian, gnostyków, marcjonitów, nestorian, pelagian, paulicjan i bogomiłów i dziesiątków innych „heterodoksów” i wszelakich „odszczepieńców”, a w końcu także pogan, choćby w osobie mądrej i dobrej Hypatii z Aleksandrii  Niewyczerpanym tematem tych retorycznych tyrad była oczywiście działalność Świętej Inkwizycji, szczególnie okrutna eksterminacja katarów i waldensów w słonecznej i sielskiej Langwedocji, procesy „czarownic”, sprawa tajemniczej i nieszczęsnej Joanny d'Arc, prześwietnego, a jedynego w swoim rodzaju, Mistrza Eckharta, włóczonego przez lata po biskupich sądach, ale również begardów i beginek, Braci i Sióstr Wolnego Ducha i innych... Do opowieści przy czerstwym napitku doskonale nadawały się także wyczyny hiszpańskiej inkwizycji i zbójeckie działania konkwistadorów, a do tego jeszcze dorzucić można było łatwo haniebne procesy Jana Husa czy Giordana Bruna, oraz nieprawości papieży, osobliwie, rzecz jasna, słynnego ze swej „rozrywkowości” Aleksandra VI. Dodajmy jeszcze, tytułem zwieńczenia, antysemityzm, konkordat z Hitlerem, współudział w dyktaturze generała Franco, przypuszczalne nadużycia i nielegalne operacje banku watykańskiego... Długo, bardzo długo można by mówić o grzechach Kościoła. Z czasem dołączyły do tych filipik jeszcze rozliczne argumenty Nietzscheańskie, uderzające – jak wiadomo – już nie tylko w samą instytucję, ale w jej religijne i moralne fundamenty, w jej duchową istotę oraz personalnie – w osobę Założyciela.

Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, skąd się brała owa żywiołowa niechęć. Sam sobie wyjaśniałem, iż ze szczególnego oburzenia, wynikającego z dostrzegania radykalnej rozbieżności między jego duchowym powołaniem i najwyższym – moralnym i metafizycznym - statusem a historyczną rzeczywistością jego funkcjonowania. On to bowiem przecież sam siebie określał jako Mistyczne Ciało Chrystusa, jego figurą miała być miłująca i bezgrzeszna Maryja – Rosa Mystica - a równocześnie uwikłany był przecież wyraźnie w cały brud i upadek doczesnego świata, w przemoc, cierpienie i wszelką niesprawiedliwość. Wina jego była zatem większa i bardziej skandaliczna niż instytucji świeckich, które nigdy – przynajmniej w chrześcijańskiej erze - nawet w czasach najbardziej rozbuchanych i samodzierzawnych monarchii, takiego aż, ponadświatowego, statusu przyznawać sobie nie ważyły. Tak przyczyny rzeczonej niechęci do Kościoła wykładałem sobie i innym, choć dziś widzę, iż generowało ją także – a może przede wszystkim - ogólne „lewicowe” (w szerokim, nie tylko komunistycznym sensie), a z czasem również liberalno-lewicowe „zaczadzenie”, w oparach którego tkwiłem, bo tkwiła w nim cała Polska, zapatrzona w tenże właśnie liberalno-lewicowy Zachód z perspektywy swego ponurego radzieckiego skowania i gardząca w związku z tym niemal wszystkim, co w jego – Zachodu - formule się nie mieściło. A Kościół siłą rzeczy się nie mieścił – nijak nie komponował się i nadal nie komponuje w świecie idei, które zaczęły kształtować europejską rzeczywistość duchową i polityczną po Rewolucji Francuskiej. Nie pasował i wciąż nie pasuje – nie jest to możliwe na mocy samej jego natury - do lewicowej historiozofii, wedle której świat zmierza do ziemskiego, monochromatycznego „raju” wolności, równości i braterstwa.Co więcej, ten rzeczony „raj” zawsze przekształca się w pewien rodzaj piekła.

W końcu jednak inaczej spojrzałem na ową civitas Dei. Stało się to jak sądzę, pod ważkim -długotrwałym a łagodnym - wpływem lektur pism myślicieli zachowawczych, rodzimych i zagranicznych, którzy uświadomili mi charakter jego duchowej potęgi, poświadczonej dowodnie przez sam fakt długiego i nieprzerwanego trwania tej instytucji. To, iż istnieje ona dwa tysiące lat, skupiając w sobie moc wiary zarówno najzwyklejszych – zapracowanych i pogrążonych w życiowym trudzie - ludzi, jak i siły intelektualne najpotężniejszych i najprzenikliwszych, a oddanych mu umysłów, przesądza, iż jego kształt i treści nauczania nie mogą być przypadkowe, a tym samym poddawane lekkomyślnej jednostkowej krytyce. Rzeczą więcej niż nierozsądną byłoby mniemać, iż rozstrzygającą siłę będą miały zarzuty doktrynalne, takie mianowicie, że Kościół głosi coś czego nie powinien, albo właśnie przeciwnie - nie głosi, tego, co należy. Wszak veritas filia temporis – jak słusznie nauczał św. Augustyn. Doktryna katolicka powstała – i nadal się rozwija – w wyniku tarcia tysięcy umysłów i serc na przestrzeni wieków – jak zatem jeden umysł, nawet najtęższy, mógłby widzieć dalej czy rozumieć świat lepiej niż ona? Przekonanie takie może być jedynie wyrazem szalonego, oświeceniowego samozachwytu, wybujałego niemożebnie indywidualizmu czy raczej już egocentryzmu; bądź też ułmności, którą Paweł Kuligowski określa jako błąd albo przesąd modernizmu. Henryk Rzewuski natomiast – myśliciel konserwatywny i konsekwentny w rozumowaniach aż po ich logiczny skraj – takimi słowy piętnuje owe uroszczenia rozumu indywidualnego do prawomocnego sądzenia tego, co na mocy historycznej oczywistości ewidentnie go przerasta: „Rozum indywidualny jest tak niedołężny, tak skłonny do złudzeń, że sam z siebie nigdy prawdy nie zdobędzie; musi ją otrzymać od wyższej, a nieomylnej potęgi. W rzeczach obojętnych można mu dać posłuchanie, ale dalej na krok niech nie postępuje. W tym wszystkim, co się tyczy bytu, szczęścia, przeznaczenia narodów, rozumowi indywidualnemu śmiało można zadać kłam, jeżeli nie niesie z sobą przekonywającego świadectwa, a to świadectwo nie znajduje się ani w logicznych wywodach, ani w głębokich wyszukiwaniach, ani nawet w wysokim uposażeniu intelektualnym. Prawda, którą głosi, może być uznana za prawdę tylko pod warunkiem, że opiera się na objawieniu lub na szczegółowym, ale udowodnionym natchnieniu, albo na świadectwie podań narodowych. Nie jest dane człowiekowi wynajdywać prawdę, ale w tym jest jego potęga, że jest zdolny ją przyjąć, kiedy jest mu ona dana przez wyższą potęgę”[1]. A w innym miejscu dodaje jeszcze: „bo co tylko wynika z dedukcji logicznych, z metod utworzonych dla myśli, z rozpraw, będzie tylko teorią, która co najwyżej może posłużyć za zabawkę dowcipowi, ale nigdy w nic żywotnego się nie przekształci. Życie bowiem jest natchnieniem, a rozumowanie nie tylko nim nie jest, ale owszem, jest przeszkoda dla natchnienia”[2].

Innymi słowy, rozsądnym - a zarazem duchowo uspokajającym - jest przyjąć, że i w jego doktrynie, i w instytucji, i w historii wszystko jest dokładnie tak, jak ma być (to chyba teologowie mają na myśli mówiąc, że jest wiedziony przez Ducha, i to również stwierdza dogmat o nieomylności papieża) – dotyczy to także jego zewnętrznej krytyki, wewnętrznych dyskusji i sporów różnych frakcji, mniej lub bardziej udanych prób dialogu z politycznym i społecznym otoczeniem. Kościół jest obrazem ciałem Chrystusa, a więc Anthroposem, co oznacza, iż jest rzeczą konieczną i nieuniknioną, że jego wnętrze oraz stosunki z tym, co poza nim, będą burzliwe – bo burzliwe też, upadające i wewnętrznie rozdarte jest serce i umysł Człowieka, a co za tym idzie jego relacje z zewnętrznością muszą pozostać naznaczone błędami i winą. Po prostu Kościół jest taki, jaki są zaludniające i tworzące go duchy, a tym przecież daleko do doskonałości - wnoszą one więc do niego całą namiętność, dzikość i nieopanowanie ludzkiego serca.

Raz jeszcze oddajmy tedy głos autorowi Wędrówek umysłowych: „Kościół wojujący przechodzi przez bolesne doświadczenia i do końca wieków przez nie przechodzić musi. Będąc bowiem przedłużeniem żywota swojego Boskiego Założyciela, bez ustanku urzeczywistnia się Jego pobyt na ziemi w ciągłych przeciwnościach, mękach, ukrzyżowaniach, zmartwychwstaniach, pokąd się nie doczeka przez wniebowstapienie zjednoczenia na całą wieczność z braćmi swoimi – Kościołem, cierpiącym i Kościołem chwalebnym, które oczekują Jego przybycia. I w rzeczy samej, historia Kościoła jest bezustannym odnawianiem historii ziemskiej Chrystusa Pana, o ile obraz przypominać może swój pierwowzór, o ile zależna ludzkość może wyrażać niezależne Bóstwo. Któż jest tyle zaślepionym, by nie widział, że od chwili swojego założenia chrystianizm, tak jak sam Chrystus, ciągle się spiera z faryzeuszami, ciągle jest opuszczany, a nawet zdradzany przez swoich uczniów, ciągle jest uciśniony, atakowany przez księcia ciemności, ciągle podległy władzom świeckim, którym nawet w ich obłąkaniu nie przestaje być wierny, a nawet uczy, że kto im się opiera, opiera się Bogu? Z drugiej strony, tak jak On, ciągle naucza, leczy i oświeca i nikomu się nie opierając, na koniec wszystkich zwycięża”[3].

Rzewuski słusznie chyba jednak zastrzega granice użycia tej analogii: „o ile obraz przypominać może swój pierwowzór, o ile zależna ludzkość może wyrażać niezależne Bóstwo”. Otóż właśnie: pełna zgoda z naszym autorem, jeśli odniesiemy jego słowa do Kościoła jako Mistycznego Ciała, jako czystego Ducha czy samej Idei. Bo przecież jeśli Kościół jest obrazem Wiecznego Człowieczeństwa to jest upadły i grzeszny on jak ono samo. Kościół bowiem – jako Człowiek - posiada Ciało, a z ciałem znowu jest tak, jak powiada św. Paweł w słynnym fragmencie Listu do Rzymian (Rz 7, 18-23): „Bo wiem, że nie mieszka we mnie, to jest, w ciele moim, dobre. Abowiem chcieć przy mnie jest, ale wykonać dobre nie najduję. Bo nie czynię dobrego, którego chcę, ale złe, którego nie chcę, to czynię. A jeśliż czego nie chcę, to czynię, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. Znajduję tedy Zakon, gdy ja chcę czynić dobrze, że mi jest złość przyległa. Abowiem kocham się wespół z Zakonem Bożym według wewnętrznego człowieka. Lecz widzę inszy zakon w członkach moich, sprzeciwiający się Zakonowi umysłu mojego i biorący mię w niewolę w zakonie grzechu, który jest w członkach moich”[4]. Kościół pozostaje więc w drodze i nadal prowadzi swą walkę i nie osiąga doskonałości i osiągnąć jej nie może przed czasami ostatecznymi. Ojcowie soborowi nie mają co do tego wątpliwości: „Dopóki jednak nie powstanie nowe niebo i nowa ziemia, w których zamieszka sprawiedliwość, Kościół pielgrzymujący, w swoich sakramentach i instytucjach, które należą do obecnego wieku, posiada postać tego przemijającego świata i żyje pośród stworzeń, które aż dotąd jęczą i wzdychają w bólach rodzenia i oczekują objawienia się dzieci Bożych”[5].  

Pomimo jednak swych upadków, i na przekór im, wbrew temu, iż jest toczony przez rozkład i zło - „bramy piekielne nie zwyciężą go” (Mt 16,18). Nie obiecywano przecież – jak czytamy - że nie będzie przez nie atakowany, ale że go nie przemogą. Pozostaje przeto i ma pozostać, śladem tego, co Wieczne, a równocześnie „zalążkiem i zaczątkiem” (KKK 541) nowej, przemienionej Nieskończoności pośród najgłębszego nawet upadku dokolnego świata. Niekiedy wydaje mi się, że chyba nawet lepiej niż teologia (nadmiernie niekiedy pogrążona w światowych i politycznych sporach) poświadcza to dawna, chrześcijańska sztuka: przede wszystkim malarstwo i architektura, ale również muzyka (pieśni Hilegardy z Bingen, chorały gregoriańskie czy muzyka cerkiewna), a nawet – w przedziwny sposób – sam zapach kadzidła i wymowna, pozaświatowa jakby, cisza świątynnych wnętrz (jakże inna, inaczej wybrzmiewająca niż np. cisza lasu). Ecclesia ciągle słabuje, ale zawsze nieostatecznie, zawsze zostaje coś świętego – nieporażonego kolapsem. Przynajmniej wie ona, że upada, bo operuje wciąż metafizycznymi symbolami, ponadrozumowymi znakmi Transcendencji (których w pełni nie rozumiemy, ale które jednak znaczą i oddziałują, tak jak światło oświeca także tych, którzy nie pojmują i nie potrafią wyjaśnić jego fizycznej natury), pojęciami wyższych, nierelatywnych wartości oraz kategorią grzechu, w szczególnosci grzechu pierworodnego, przyjęcie koncepcji którego jest chyba konieczne, by pojąć jakoś całą słabość i nędzę człowieka. Kościół nie zmyśla lekkomyślnych, nowomodnych głupstw, by się przypodobać Czasowi i niesionym przezeń płochym modom - trzyma się Tradycji, tego, co zawsze według niego było i będzie prawdziwe. Bez względu na to jak zagrożony jest – pozostaje on jedyną wewnątrzświatową mocą zdolną jeszcze opierać się degradacji świata poddanego władztwu pieniądza, władztwu bezlitośnie wykorzystującemu ludzkie zagubienie i nieznajomość prawdziwych celów. Więcej jeszcze – jest jedyną instytucją zdolną opierać się niszczącemu i degradującemu działaniu Czasu oraz niesionym przezeń zmianom, w skutek których wszystko staje się coraz bledsze, wiotkie, niewyraźne i ulotne – ulega entropii. Substancja rzeczy i ludzi zdaje się rozwiewać w dłoniach – umierać na skutek powolnej, lecz nieuchronnej utraty krwi. O cokolwiek dziś zapytać – tego nie ma, niczym w opisywanej w przez Bułhakowa w Mistrzu i Małgorzacie sowieckiej Rosji. Nihilizm zupełny: nie ma Boga ani aniołów, nie ma Szatana i jego mrocznych zastępów, nie ma Zmartwychwstania. Nie ma win, nie może więc być i kar, nie istnieją wszak – i nigdy nie istniały - jakiekolwiek obiektywne wartości moralne i estetyczne; nie ma trwałych znaczeń ani obiektywnych sensów, nie ma Historii ani Tradycji, nie ma też Natury, nie ma w końcu kobiecości i męskości oraz prawdziwych, wiecznotrwałych uczuć, rzeczy zaś nie posiadają swych niezmiennych istot. Nie ma przeciwieństw – nie ma więc energii, jaką one generowały, zmagając się ze sobą i wzajemnie określając. Wszystko zostało ostatecznie „zdekonstruowane”, co nie było nawet zadaniem trudnym, jako że od początku wszystko było tylko sztuczną konstrukcją właśnie, którą z samej jej natury można rozłożyć niczym klocki „Lego” i złożyć w inną zupełnie całość, albo zgoła w nic nie składać i pozostawić jedynie luźną, bezładną pryzmę „klocków”-zjawisk (chociaż i tak prędzej czy później zlepią coś z niej politycy i ich nadworni ideologowie w otoczeniu zawsze usłużnych i gotowych pisarzy i artystów). Osiedliśmy tedy na ontologicznym poziomie zerowym, gdzie pozostały jedynie rzeczy fajne (śmieszne) i niefajne (nieśmieszne, czyli w większości „ksenofobiczne” lub „faszystowskie”, w najlepszym razie „archaiczne”). Dlatego Kościół nie będzie łagodnie ewoluował na fali Czasu oraz zmieniających się ludzkich oczekiwań i kaprysów, nie ulegnie modernizmowi i zapewne będzie trwał w swej osobności do końca dziejów. Następnie zaś umrze – bo taki jest warunek Zmartwychwstania. Zwycięstwa ziemskiego nie osiągnie: „Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez te ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu. Królestwo wypełni się więc nie przez historyczny tryumf Kościoła zgodnie ze stopniowym rozwojem, lecz przez zwyciestwo Boga nad końcowym rozpętaniem się zła, które sprawi, że z nieba zstąpi Jego Oblubienica. Tryumf Boga nad buntem zła przyjmie formę Sądu Ostatecznego po ostatnim wstrząsie kosmicznym tego świata, który przemija” (KKK 677). Postępu – w oświeceniowym rozumieniu rozwoju aż po samozbawienie i uwolnienie od wszelkich cierpień – nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Nie będzie zatem fajnie, beztrosko i zabawnie. Ujawni się natomiast potężniejące zło i pogłębiające się zepsucie wszystkiego – aż po dzień Sądu. Tak uczy Kościół. I, jak sądzę, dobrze uczy.

CZYTAJ WIĘCEJ: teologiapolityczna.pl