Nagranie ze sklepu „Green” pokazuje, jak klienci zachowują się niczym na wyścigu. – To jakieś igrzyska głodowe. Kupiłem trzy worki i czuję się jak olimpijski zwycięzca – mówi jeden z mieszkańców Mińska. Obok kobieta nie chce odejść od kasy, domagając się kartofli z zaplecza. – Dla sąsiadów starczyło, a dla mnie zabrakło. Złożę skargę! – zapowiada rozgoryczona klientka.

To nie pierwsza odsłona kryzysu ziemniaczanego na Białorusi. Kilka miesięcy temu, gdy firmy z Rosji masowo wykupiły białoruskie ziemniaki, a wraz z nimi cebulę, marchew i kapustę, prezydent Aleksander Łukaszenka ostro krytykował obywateli za brak samodzielności w uprawach. – Każdy powinien sam sobie posadzić ziemniaki – grzmiał wówczas. W innym wystąpieniu oskarżył handlowców o „kartoflowy spisek” i podpisał dekret przewidujący odpowiedzialność karną za brak ziemniaków w sklepach.

Warto przypomnieć, że jeszcze kilka lat temu Łukaszenka chełpił się, że Białoruś ma tak wielkie zbiory ziemniaków, iż może wspierać nimi sąsiadów. W jednym z przemówień mówił, że „Białoruś nakarmi Polaków ziemniakami, jeśli zajdzie potrzeba”. Dziś jednak to w Mińsku dochodzi do scen rodem z kryzysu lat 80., a sami Białorusini muszą walczyć o podstawowe produkty.

Zdaniem niezależnych analityków, problemy z zaopatrzeniem to efekt upadku kołchozowego rolnictwa, masowej migracji młodych Białorusinów do miast i za granicę, a także centralnego zarządzania, które zamiast rozwiązywać problemy, pogłębia chaos. Deficyt ziemniaków, uważanych za narodowy symbol kuchni białoruskiej, jest dla wielu mieszkańców dowodem na dramatyczny stan gospodarki kraju.