Waszyngton chce uczynić z Polski swoją warownię odstraszającą Rosję – i nic za to nie płacić ani nic nie dać w zamian. Nie będziemy mogli nawet samodzielnie zarządzać naszą najlepszą kupioną bronią - pisze Jacek Bartosiak w nowym numerze tygodnika "Nowa Konfederacja"

Kryzys ukraiński obnażył interesy najważniejszych graczy geopolitycznych w Europie Środkowo-Wschodniej: Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Rosji. Pomiędzy nimi lawirować musi Polska. Wyzyskanie sprzeczności między nimi otwiera przed nami największe od lat szanse na wzmocnienie naszej pozycji w tej części kontynentu.

Odetchnęliśmy

W pierwszej fazie ukraińskiego kryzysu sytuacja wydawała się kształtować dla nas fatalnie. Podczas gdy bezkarna agresja Rosji nie napotykała skutecznego oporu ze strony Kijowa, Zachód ograniczał się do czczych pohukiwań. Niepokoiła zwłaszcza de facto przychylna Moskwie postawa Niemiec. W takim układzie mieliśmy prawo się obawiać, że Kijów zostanie wkrótce rzucony na kolana, a następne w kolejce będą kraje bałtyckie i my.

Dziś, szczęśliwie, czarny scenariusz wyraźnie się oddalił. Kreml ma coraz większe trudności z destabilizacją wschodniej Ukrainy. Marzenia o jej pełnym podporządkowaniu może więc raczej włożyć między bajki. USA dają zaś imperialnym ambicjom Putina coraz wyraźniejszy odpór.

Niedawna wizyta Baracka Obamy w Warszawie potwierdziła, że Waszyngton nie traktuje już tego, co Rosja robi na Ukrainie, jako poważnego zagrożenia dla ładu międzynarodowego, którego Ameryka jest głównym architektem, gwarantem i beneficjentem. Gdyby było inaczej, lokator Białego Domu położyłby na stole dużo konkretniejszą ofertę. A tak, mógł ograniczyć się do podtrzymania gwarancji bezpieczeństwa, miłych słów o polskich zasługach historycznych i symbolicznego wsparcia (czym jest miliard dolarów w skali regionu?). Uznał widocznie, że na ustalenie konkretów przyjdzie jeszcze czas.

Coś za nic

Miałem okazję uczestniczyć w poprzedzającym wizytę Obamy spotkaniu ekspercko-politycznym. Amerykańskie obietnice były tam równie mgliste, ale już amerykańskie oczekiwania – dużo bardziej konkretne. W zamian za odnowione gwarancje bezpieczeństwa USA domagają się kupna amerykańskiej broni i amerykańskich technologii wojskowych oraz dostępu do polskich złóż surowców i technologii przyszłości. Dokładnie tak jak wstępnie obiecała uczynić Rumunia w ostatnich tygodniach, co było na rzeczonym spotkaniu przez stronę amerykańską mocno komplementowane.

Płynie stąd jasny wniosek: Waszyngton chce uczynić z Polski swoją warownię odstraszającą, a w razie potrzeby powstrzymującą Rosję – i nic za to nie płacić. Co więcej, nie chce nam dać samodzielności nawet w zarządzaniu naszą najlepszą kupioną bronią: po wyposażeniu w supernowoczesne rakiety manewrujące typu JSSM nasze myśliwce F16 najwyraźniej miałyby podlegać operacyjnej kontroli z… Waszyngtonu.

Gdyby Kreml śmielej poczynał sobie na Ukrainie, a polskie elity nie przyzwyczaiły Amerykanów do uległego i bezkrytycznego zachwytu gośćmi zza oceanu, oferta dla nas musiałaby być znacznie hojniejsza. Bo w istocie to Ameryka bardziej potrzebuje dziś nas niż my jej.

Żeby to zrozumieć, musimy zagłębić się nieco w globalny kontekst geopolityczny.

Jedno oko na Heartland…

Dla Stanów Zjednoczonych podstawowym celem jest utrzymanie dominacji światowej uzyskanej po II wojnie światowej i potwierdzonej po zwycięskim zakończeniu zimnej wojny. Temu służy „wielka strategia”, której od czasu I wojny światowej są posłuszne wszystkie, bez wyjątku, administracje amerykańskie. Sprowadza się ona do następujących wytycznych: po pierwsze, Ameryka jest potęgą morską oddzieloną od istotnych i potencjalnych konkurentów bezmiarem Pacyfiku i Atlantyku. Jej bogactwo i siła opiera się na handlu morskim, którego zasad i bezpieczeństwa strzeże US Navy. To pozwala architektowi porządku światowego kontrolować przebieg globalizacji, promować korzystne dla siebie zasady handlu światowego, utrzymywać rolę dolara w rozliczeniach międzynarodowych oraz podtrzymywać korzystne dla siebie sojusze i systemy kolektywnej współpracy, w których USA są zawsze największym udziałowcem.

Po drugie, jedynym obszarem, gdzie może się narodzić konkurent dla amerykańskiej dominacji, jest Eurazja z jej ogromem przestrzeni, populacją oraz zasobami naturalnymi. Z punktu widzenia geopolitycznego reszta obszaru globu to mało istotne wyspy. Podstawowym zadaniem przywódców Stanów Zjednoczonych jest nie dopuścić, by w Eurazji jeden podmiot zdominował jej zasoby, co pozwoliłoby mu gospodarczo lub militarnie pokonać USA. Powyższa obawa zadecydowała o przystąpieniu Stanów do I oraz II wojny światowej w celu powstrzymania perspektywy hegemonii Niemiec oraz do zimnej wojny w celu powstrzymania Związku Sowieckiego.

Aby osiągnąć ten cel, Stany Zjednoczone muszą (poza kontrolą mórz i oceanów otaczających Eurazję) mieć pod kontrolą wyspy-przyczółki decydujące o równowadze sił w Azji (Japonię) i Europie (Wielką Brytanię) oraz politycznie podporządkować lub przynajmniej przyjaźnie kontrolować pas krajów przylegający do wód okalających Eurazję, zwany w geopolityce Rimlandem. Tak się składa, że wszystkie bez wyjątku państwa Rimlandu da się podporządkować gospodarczo i militarnie tzw. projekcją siły morskiej i w ten sposób narzucić im swoją wolę polityczną. Tak de facto pokonano Niemcy w czasie I wojny światowej oraz istotnie osłabiono w czasie II wojny. Hitler zaś poszukiwał zasobów na wschodzie w głębi Eurazji właśnie dlatego, że nie mógł sprostać potędze morskiej aliantów.

Dalej w głębi Eurazji znajduje się geopolityczny Heartland, „serce świata” wedle określenia Halforda Mackindera. Zamknięty w swojej kontynentalnej przestrzeni z jednej strony jest odporny na oddziaływanie potęgi morskiej, ale z drugiej w istotny sposób jest odseparowany od zawsze zyskowniejszego handlu morskiego. To wpływa na immanentnie mniejsze prosperity Heartlandu oraz większe koszty związane z obrotem kapitałem, co ma określone konsekwencje dla aktywności ludzkiej, migracji, kultury itp.

Prymarną cechą geopolityczną Eurazji jest wieczne napięcie pomiędzy Heartlandem a Rimlandem, wynikające z samej geografii oraz natury pracy ludzkiej oraz pracy kapitału. Czasami w to napięcie i zawsze dla własnego interesu interweniują Stany Zjednoczone zainteresowane utrzymaniem korzystnej dla siebie równowagi w Eurazji. Natomiast pomiędzy zamkniętym kontynentalnie Heartlandem a otwartym na szerokie wody i żywszym gospodarczo Rimlandem leżą państwa buforowe, upchnięte w uskoku geopolitycznym pomiędzy potężnymi siłami, niejako w korytarzu. Państwa buforowe to przede wszystkim położona na Nizinie Środkowoeuropejskiej Polska, lecz także Ukraina bezpośrednio stanowiąca, jak mówił Mackinder, „bramę do Heartlandu”.

Kontrola nad tymi obszarami ma kluczowe znaczenie dla równowagi sił w Eurazji, choć inne znaczenie dla USA, inne dla Niemiec, a jeszcze inne dla Rosji. Tu interesy są oczywiście rozbieżne. Własne interesy mają też same Ukraina i Polska, ale interesy ich miałyby znaczenie tylko wówczas, jeśli waga geopolityczna tych państw zmusiłaby potężniejsze Niemcy, Rosję i Stany do brania ich pod uwagę. W innym wypadku państwa te są jedynie przedmiotem gry silniejszych i, co warte podkreślenia (choć polskie uszy nie lubią tego słuchać), stanowią często przeszkodę do stabilizacji systemu międzynarodowego opartego o „poszukiwaną” w międzynarodowych napięciach i w ich wyniku znajdywaną równowagę. Stąd wobec państw opisanej powyżej „strefy zgniotu” zdarzały się pojawiać epitety w rodzaju „bękartów wersalskich” czy „państw sezonowych”.

…a drugie na Pacyfik

Pomimo wojny na Ukrainie Amerykanie wciąż dokonują reorientacji na Pacyfik. I trudno się dziwić. Tam zadecyduje się przyszłość dominacji USA w XXI w. Rosja jest w Waszyngtonie postrzegana jako kraj niestanowiący zagrożenia dla dominacji Stanów. Zresztą kwestia ukraińska jest częściowo kwestią wynikową zwrotu ku Azji.

Wzmocnieni reformami Putina i modernizacją swoich sił zbrojnych Rosjanie usiłowali wejść w próżnię (tzw. próżnię bezpieczeństwa) powstałą po tym, jak Amerykanie zaczęli politycznie, a przede wszystkim wojskowo wycofywać się z Europy w kierunku Pacyfiku. I to w sytuacji znacznego osłabienia sił zbrojnych po dwóch ciężkich wojnach lądowych na Bliskim i Środkowym Wschodzie, w obliczu największych redukcji w Pentagonie od zakończenia II wojny światowej i grożącej sekwestracji (czyli automatycznych cięć równo po wszystkich rodzajach wydatków).

Teraz Rosja najwyraźniej na Ukrainie ugrzęzła. W perspektywie średnio- i długoterminowej nadal stanowi jednak zagrożenie, zwłaszcza jeśli w sojuszu z Niemcami zdoła podporządkować sobie lub zmarginalizować „państwa buforowe”. W interesie USA jest Kreml na tyle silny, aby stabilizował obszar Heartlandu, zapobiegał proliferacji broni atomowej i nadawał się na koalicjanta przeciwko Chinom, ale zarazem na tyle słaby, aby nie rościł sobie pretensji hegemonicznych (jak za zimnej wojny).

Właśnie dlatego USA bardziej potrzebują dziś nas niż my ich: uczynienie z Polski amerykańskiej „warowni” przy „granicy” z Rosją to dla Waszyngtonu dobry sposób na niedopuszczenie do odrodzenia się wielkiej Rosji, bez brudzenia sobie rąk. Amerykanie nie chcą i nie bardzo mają jak wracać militarnie do Europy. Wygodniej jest więc uspokajać Moskwę rękami sojuszników.

Dla nas natomiast obecna sytuacja nie jest całkiem niewygodna. Rozwój wypadków na Ukrainie pokazuje, że trudno traktować Rosję jako egzystencjalne zagrożenie w krótkim terminie. Niemcy – mogą drenować nas z kapitału i siły roboczej, ale militarnie dziś się nie liczą i są zbyt obciążone kryzysem Unii Europejskiej, aby i z ich strony wyglądać egzystencjalnego niebezpieczeństwa.

Licytacja o Polskę

Wiele wskazuje więc na to, że mamy czas – kilka do kilkunastu lat – na względnie spokojny rozwój potencjału obronnego. Tymczasem Amerykanie próbują nas różnymi kanałami przekonać, że musimy na gwałt kupować – oczywiście od nich – sprzęt i technologie wojskowe. Ich zdaniem nie mamy bowiem czasu na ich produkcję we własnym zakresie. To krótkoterminowa sprzeczność interesów polskich i amerykańskich.

Ale jest również długofalowa. W naszym interesie leży upadek odwiecznego przeciwnika, jakim jest Rosja. Oraz osiągnięcie samodzielności strategicznej, czyli takiego potencjału, aby odgrywać niezależną i podmiotową rolę polityczną. Kluczowym elementem jest tu oczywiście armia: nowoczesna, zdolna do efektywnej obrony i projekcji siły, w której za wszystkie sznurki pociąga Warszawa.

Natomiast Ameryka nie chce upadku Rosji, a jedynie powstrzymania jej nadmiernych ambicji. Nie chce nam dać także samodzielności strategicznej, bo nowy, silny gracz w Europie Środkowej może w nieznany sposób zmienić eurazjatycką równowagę sił (np. nadmiernie osłabiając Rosję). Generalnie kurs Waszyngtonu wobec Polski to utrzymanie status quo, gdy chodzi o naszą przedmiotową pozycję międzynarodową. Stąd jeśli mamy być nieco – na potrzeby okiełznania niesfornego Putina – dozbrojeni, to tak, abyśmy to my ponieśli tego największe koszty, przysparzając zarazem istotnych zysków Ameryce.

Nasza sytuacja jest jednak obecnie zbyt korzystna, aby się zgadzać na takie postawienie sprawy także z innego powodu. Oprócz Waszyngtonu, również Berlin i Pekin z różnych powodów widzą w nas bowiem atrakcyjnego juniorpartnera, nie będąc dla nas zarazem poważnym krótkoterminowym zagrożeniem.

Stwarza to możliwość rozgrywania tych państw tak, aby zmaksymalizować korzyści dla Polski. Teoretycznie wyobrażalna jest nowa „licytacja w sprawie polskiej”, w której USA, Niemcy i Chiny rywalizują o atrakcyjne dla nas inwestycje i porozumienia, a my, podbijając stawkę, ze wszystkich stron czerpiemy profity, budując stopniowo swoją podmiotowość.

Wymaga to bardzo zręcznej i zarazem twardej polityki oraz budowania samodzielnych zdolności wojskowych. Tylko czy w naszym kraju są elity zdolne do jej prowadzenia?

Jacek Bartosiak

Tygodnik "Nowa Konfederacja"