Wyspa Wielkanocna jest prawdopodobnie najbardziej odizolowanym miejscem na kuli ziemskiej. Od najbliższego stałego lądu – wybrzeża Chile, do którego Wyspa administracyjnie przynależy - dzieli ją 3600 km. Rdzenni mieszkańcy nazywają ją Pępkiem Świata. My moglibyśmy nazwać ją raczej końcem świata.

Thor Heyerdahl, słynny norweski odkrywca, znany głównie z brawurowej wyprawy tratwą Kon-Tiki, zorganizował przed półwieczem ekspedycję naukową na Wyspę Wielkanocną. Swoje obserwacje udokumentował w powieści Aku–aku. Zawarł w niej nie tylko arcyciekawe obserwacje natury archeologicznej i antropologicznej. Książka stanowi także barwny zapis życia zamieszkujących wyspę Polinezyjczyków - ludzi, łączących dawny kult przodków z ufną wiarą w Jedynego Boga. Tam właśnie Heyerdahl, który w kwestii religii był raczej sceptykiem, przeżył niezapomniane świadectwo zachwycającej prostoty ich wiary. Duszpasterzem na Wyspie był wówczas przybyły z Chile katolicki misjonarz ojciec Sebastian Englert. Kościół był tętniącym sercem Wyspy, w niedzielne południe gromadzącym bez wyjątku wszystkich mieszkańców. „Dla miejscowej ludności to cotygodniowe zebranie stanowiło nie byle jaką uroczystość, na którą przychodzili nawet najbardziej leniwi, spędzający sześć dni tylko na progu swego domu, i tacy, którzy ledwie mogli łazić. Gdy tylko kościelny Józef zaczynał pociągać za sznur sygnaturki, drogą do kościoła ciągnął strumień ludzi przejętych powagą chwili” – zapisał urzeczony Heyerdahl.

Dziś, gdy pośród wyborczych emocji niepostrzeżenie upływa refleksyjny listopad, miesiąc pamięci o zmarłych, miesiąc zadumy nad naszym własnym przemijaniem, popatrzmy, jak prości ludzie z „końca świata” przeżywali tragiczną śmierć swych dzieci. Oddajmy głos Thorowi Heyerdahlowi:

Gubernator kilka razy zapytywał w imieniu szkoły, czy dzieci nie mogłyby odbyć naszym statkiem przejażdżki dokoła wyspy, co stanowiłoby dla nich ogromną atrakcję. […] Nie byłem zachwycony tym pomysłem, chociaż zakonnice również wstawiały się za dziećmi. Gdy w końcu ojciec Sebastian użył argumentu, że ani jedno dziecko nigdy nie widziało własnej wyspy z morza, obiecałem poprosić kapitana, żeby podpłynął pod wioskę. Główny pokład statku świetnie nadawał się dla dzieci, gdyż żadne nie mogło wypaść przez wysokie i pochylone do środka burty. Zresztą dzieci pływały jak ryby, gdyż jeszcze przed pójściem do szkoły uczyły się figlować w zatoce przy wiosce.

[…] Cały pokład wypełnił się radosnym krzykiem, dzieci śpiewały i szalały z uciechy. Wszystkie chciały stać na samym dziobie, aby widzieć jak statek pruje fale. Gdy jednak z hałasem podniesiono kotwicę i statek pożegnał wyspę rykiem syreny, dzieci jakby się uspokoiły i jakby z żalem spoglądały w stronę swej wioski. Można było po minach sądzić, że wybierały się w podróż naokoło świata, a nie dookoła Wyspy Wielkanocnej. No ale też Wyspa Wielkanocna stanowiła właśnie ich świat. […]

Gdy statek znajdował się na miejscu przy obozie w Anakena, przewieźliśmy wszystkie dzieci na ląd (motorówką). […] Rozłożono obóz u stóp muru, na polinezyjski sposób upieczono sześć jagniąt między rozżarzonymi kamieniami. […] Minęło południe. Należało dzieci przewieźć z powrotem na pokład.

Nieszczęście spadło jak grom z jasnego nieba. Katastrofa nadeszła w postaci zupełnie spokojnej, monotonnie kołyszącej się fali. Motorówka, mogąca zabierać dwie tony ładunku i teraz obciążona tylko w połowie, wryła dziobem w grzbiet fali i momentalnie została zalana wodą. Widać było tylko rufę łodzi i mnóstwo pływających głów.

Ze statku natychmiast spuszczono łódź ratunkową, ja wraz z lekarzem okrętowym wskoczyliśmy na tratwę pontonową. […] Wiosłowaliśmy z całej siły. Widziałem, że niektóre dzieci płynęły w kierunku cypla, większość jednak unosiła się na falach tuż obok rufy motorówki. Wkrótce dotarliśmy do niej, sterując tratwą w kierunku cieśli i miejscowego chłopca w szkolnym wieku. Obaj płynęli obok siebie trzymając w ramionach jakieś dwie bezsilne postaci. Po wyciągnięciu ich na pokład tratwy okazało się, że jedną z tonących była trzynastoletnia córka wójta, bardzo ładna dziewczynka z niezwykle jasną skórą i złotoczerwonymi włosami. Skoczyłem do wody, lekarz zaś został na tratwie, aby nią sterować i wciągać dzieci na pokład. […]

Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej akcji ratunkowej. Groza wisiała nad doliną Anakena, a podkreślała ją jeszcze szara i zupełnie bezbarwna tęcza ponurym łukiem przecinająca nocne niebo. Księżyc krył się za jakimś szczytem górskim. Dzieci powracały do życia jedno po drugim, kładziono je do łóżek w namiotach. Dwoje tylko nie poruszało się mimo upływu wielu godzin. Jedną z tych dwojga była rudowłosa dziewczynka. Wójt siedział obok niej bez ruchu i w pewnej chwili powiedział spokojnie:

- Dobrze jej tam, zawsze była grzeczna, teraz jest u Matki Boskiej.

Nigdy w życiu nie odczuwałem większego smutku i żalu. Nigdy też nie widziałem, by ludzie przyjmowali nieszczęście z takim spokojem. Ci, którzy stracili dzieci ściskali nam oburącz dłonie, jakby chcąc w ten sposób wyrazić swoje przekonanie, że nie mogliśmy zapobiec temu, co się stało z łodzią. Rodzice uratowanych dzieci rzucali się nam z płaczem na szyję. Kilka godzin namioty były pełne ludzi.[…]

Niewiarygodnie szybko zapomnieli mieszkańcy wyspy o nieszczęściu. Krewni zajęli się zarzynaniem krowy i kilku owiec na wielka stypę, jaka zgodnie z tradycją zawsze towarzyszyła odejściu kogoś z bliskich. Nawet nam przywieźli na koniach ćwiartkę wołowiny i masę innego mięsa. Najbardziej jednak zdumiał nas stan namiotów po wyszorowaniu i doprowadzeniu do porządku. W ciągu dwustu lat kradzieże wszystkiego co znalazło się pod ręką uchodziły za najsławniejszą cechę mieszkańców wyspy. Podczas ciemnej nocy nikt nie mógł niczego kontrolować, wyspiarze wchodzili swobodnie do namiotów, gdzie nasze rzeczy leżały na wierzchu zupełnie nie zabezpieczone. Liczyliśmy się z tym, że nigdy już ich nie zobaczymy. Popełniliśmy jednak zasadniczą omyłkę. Nic, dosłownie nic nie zniknęło, ani jeden kapelusz, ani grzebień, ani sznurowadło. Wszystkie części odzieży i koce, pożyczone dzieciom na drogę do domu, wróciły z wioski świeżo wyprane i wyprasowane, porządnie zapakowane. Niczego nie brakowało.

Natomiast jeden z członków wyprawy, zanim skoczył do wody z cypla, ściągnął z ręki zegarek i zostawił go w kapeluszu na brzegu. Jakiś wyspiarz ukradł mu ten zegarek, gdy jego właściciel zajęty był ratowaniem dzieci na morzu. Nie był to ładny postępek, ale też sprawa nie zasługiwała na szczególną uwagę. Dlatego zszokowało mnie pierwsze po nieszczęśliwym wypadku spotkanie z ojcem Sebastianem na cmentarzu.

- Straszne nieszczęście z tymi dziećmi – zdołałem powiedzieć.

- Ale gorsza rzecz zaszła z zegarkiem – odrzekł ojciec Sebastian bez namysłu.

- Co ojciec ma na myśli? – wykrztusiłem zaskoczony jego słowami.

Ojciec Sebastian położył mi dłoń na ramieniu i powiedział spokojnie nie zmieniając wyrazu twarzy:

- Wszyscy musimy umrzeć. Nie musimy jednak kraść.

Nigdy nie zapomnę tych słów ani też wysiłku, z jakim starałem się zrozumieć mego rozmówcę. Nagle uświadomiłem sobie raz jeszcze, że tutaj na Wyspie Wielkanocnej, spotkałem nieprzeciętnego człowieka, może najbardziej niepospolitego ze wszystkich, których znałem. Jego nauki nie stanowiły tylko odświętnych kazań. Sam głęboko wierzył w to, co głosił.

Gdy wspólnie wracaliśmy do wioski, nie wspomniał już więcej ani słowem o sprawie kradzieży”.

Wszyscy musimy umrzeć. Nie musimy jednak kraść, obmawiać, nienawidzić, oszukiwać…

Pochwalony bądź, Panie mój, przez siostrę naszą śmierć cielesną, której żaden człowiek żywy uniknąć nie może. Biada tym, którzy umierają w grzechach śmiertelnych; Błogosławieni ci, których śmierć zastanie w Twej najświętszej woli... *

Monika Grzesik

Cytaty pochodzą z publikacji:

Thor Heyerdahl Aku – aku Tajemnica Wyspy Wielkanocnej, wyd. Muza SA Warszawa 1995, przekład Józef Giebułtowicz  (poza oznaczonym * cytatem z Pochwały stworzeń Św. Franciszka z Asyżu)