Zaraz po terrorystycznym ataku na redakcję „Charlie Hebdo” i śmierci 17 ofiar, cały cywilizowany świat w jednej chwili potrafił się zjednoczyć na ulicach Paryża. Wszyscy chcieli potępić te tragiczne wydarzenia. W tym samym, protestującym pochodzie maszerowali w jednym szeregu przywódcy Unii Europejskiej i ponad pięćdziesięciu państw z całego świata. Towarzyszyło im przeszło milion mieszkańców Paryża połączonych w słusznym sprzeciwie.

W tym samym czasie, na drugim krańcu Europy codziennie ginie z rąk prorosyjskich terrorystów i samych Rosjan dziesiątki niewinnych mieszkańców wschodniej Ukrainy. Kraju mającego takie same prawo do samostanowienia i życia, jak Francja, Niemcy, czy Polska.

Dlaczego „prezydent Unii Europejskiej” – D. Tusk, tak dzielnie maszerujący u boku pani premier E. Kopacz w styczniowym, paryskim pochodzie, nie podejmie się organizacji podobnej manifestacji solidarności z Ukrainą, na ulicach Kijowa lub Odessy?

Od ogłoszenia we wrześniu ubiegłego roku, tak zwanego „rozejmu” w walkach na wschodzie Ukrainy, zginęło tam już ponad tysiąc osób.

Dziennikarze śledczy „Der Spiegel” ustalili, że malezyjski samolot pasażerski zestrzelony latem ubiegłego roku nad Donbasem, został trafiony pociskiem wystrzelonym z mobilnej platformy rakietowej należącej do 53 Brygady Przeciwlotniczej z Kurska – regularnych sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej. Zginęło wtedy 298 niewinnych, cywilnych ofiar z różnych krajów, położonych na trzech kontynentach.

Ukraińscy jeńcy wzięci do niewoli przez prorosyjskich terrorystów są poniżani i torturowani w sposób, jakiego cywilizowany świat nie widział od czasów obu światowych wojen.

Czy te wszystkie fakty nie zasługują nawet na jednorazowy marsz solidarności z napadniętym, niepodległym państwem?

Prezydent Lech Kaczyński potrafił zebrać do swojego samolotu przywódców krajów wschodniej Europy i zawieść ich na wiec poparcia atakowanej przez Sowietów Gruzji i to w sytuacji, gdy rosyjskie wojska były już prawie na przedmieściach Tbilisi. Wszystko wskazuje na to, że polski prezydent zapłacił niedługo potem, za ten bezprecedensowy odruch, własnym życiem…

Póki co wojska sowieckie są jeszcze kilkaset kilometrów od stolicy Ukrainy. Europejscy przywódcy byliby na ulicach Kijowa całkowicie bezpieczni. Swoją demonstracją poparcia mogliby naocznie pokazać W. Putinowi jedność cywilizowanego świata i jego sprzeciw na agresję niewinnego kraju. Trudno jednak od przewodniczącego Tuska wymagać odwagi i charyzmy pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego…

Pomimo olbrzymich strat finansowych i utracie resztek międzynarodowej wiarygodności Federacja Rosyjska w dalszym ciągu czynnie wspiera rozbiór niepodległej Ukrainy. Czyni to tylko dlatego, że ta odważyła się wyrazić chęć na włączenie się w gospodarcze i wojskowe struktury Zachodu. Jedynie z powodu spadku o połowę cen ropy, Rosja traci rocznie 140 miliardów USD, a jej rezerwa finansowa stopniała do poziomu 180 miliardów USD. I co z tego wynika? Niestety absolutnie nic. Poparcie Putina wśród obywateli Federacji nie spada ani o jotę, a jego „zieloni” terroryści w dalszym ciągu prą naprzód.

Już dziś wiadomo, że wojna totalna, polegająca na mordowaniu cywilów, niszczeniu całych miast i maltretowaniu jeńców wojennych jest codzienną rzeczywistością wschodnich rubieży graniczącej z Polską Ukrainy. Wiadomo też, że żadne sankcje, aczkolwiek konieczne w stosunku do Rosji, nie powstrzymają jej zbrodniczej agresji. Zresztą Unia Europejska ciągle odwracająca od Kijowa głowę, udaje, że tocząca się wojna jest jedynie lokalnym konfliktem rozgrywającym się na egzotycznych terenach „dzikiego wschodu” Europy.

Tym wszystkim unijnym niedowiarkom, na czele z nowym rządem Grecji warto przypomnieć nie tak bardzo odległe pomysły rosyjskiej polityki zagranicznej, wyrażonej w dziele M. Danilewskiego „ Rosja i Europa”, wyd. z 1871 r. Koncepcja polegała na stworzeniu pod hegemonią Rosji, wielkiej federacji słowiańskiej, na gruzach Austrii i Turcji, która miałaby wchłonąć całą Słowiańszczyznę, Rumunię, Grecję i Węgry. Na terenie wcielonych państw miałoby dodatkowo zapanować rosyjskie prawosławie.

Podobnie idea panslawizmu, nabierająca znaczenia w carskiej Rosji Aleksandra II (1818 – 1881), głosiła idee oswobodzenia i zjednoczenia wszystkich ludów słowiańskich. Było to bardzo wygodne, teoretyczne wytłumaczenie rosyjskiego parcia na Zachód.

Przecież w latach 1920 i 1939 Sowieci także nie chcieli zbrojnie podbijać całej Europy, a tylko ją „wyzwalać” z rąk imperialistycznych wyzyskiwaczy. Historia carskich lub sowieckich pomysłów na rosyjsko – europejskie „współistnienie” nie zmienia się od stuleci. A ten, kto nie wierzy w powtarzalność historii, oszukuje samego siebie.

Jedynym państwem, które może zatrzymać opętańczy, sowiecki marsz na Zachód są Stany Zjednoczone. Tak, jak diabeł boi się święconej wody, tak samo Federacja Rosyjska lęka się otwartej konfrontacji z potęgą USA. Jedynie możliwość bezpośredniej konfrontacji zbrojnej z całym potencjałem militarnym Stanów Zjednoczonych może dzisiaj zatrzymać w miejscu coraz bardziej rozpędzających się wschodnich „wyzwolicieli” Europy.

Jest na to bardzo prosty sposób. W każdym większym mieście krajów NATO, które graniczą z Federacją Rosyjską i Ukrainą powinny stacjonować pododdziały amerykańskich żołnierzy. Nawet nie wyposażone w ciężki sprzęt i bronie towarzyszące. Wystarczy po samodzielnym, amerykańskim plutonie w Rydze, Tallinie, Wilnie, Kownie. Ale też w Suwałkach, Białymstoku, Lublinie, Rzeszowie, Olsztynie, Gdańsku, Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Rosjanie mieliby wtedy świadomość, że przekraczając wschodnie granice państw NATO od razu wchodzą w bezpośredni kontakt bojowy z armią Stanów Zjednoczonych. Póki co, dopóki zwykły racjonalizm i zdrowa ocena sytuacji geopolitycznej nie powrócą do rosyjskiego planowania, tylko realny strach przed otwartym konfliktem z największym światowym mocarstwem, może zapewnić bezpieczeństwo w krajach środkowo – wschodniej Europy.

Na razie musimy głośno demonstrować naszą jednoznaczną solidarność z napadniętą Ukrainą, tysiąc razy głośniej niż z napadniętą w Paryżu Francją. Bo i problem jest po tysiąckroć dla nas poważniejszy i bardziej niebezpieczny.

Jarosław Lewandowski