"Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły."-rozkazał Adolf Hitler.

1 września 1939, godzina 4:34. Bomby spadają na Tczew. Kilka minut później Luftwaffe rozpoczyna bombardowanie Wielunia. O 4:45 niemiecki pancernik „Schleswig-Holstein” oddaje pierwsze salwy w kierunku Westerplatte.

W ten sposób 78 lat temu rozpoczęła się II wojna światowa. Wojska niemieckie wczesnym rankiem 1 września, bez wypowiedzenia wojny przekroczyły na całej niemal długości granice Rzeczypospolitej.

Strona niemiecka wystawia przeciwko Polsce 1 mln 850 tys. żołnierzy, 11 tys. dział, 2800 czołgów i 2000 samolotów. Polskie wojsko ma do dyspozycji jedynie 950 tys. żołnierzy, a także ponad dwukrotnie mniejszą liczbę dział – 4,8 tys., 700 czołgów i 400 samolotów.

"Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie żywej siły."- rozkazał Adolf Hitler. Na naradzie dowódców w przededniu podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow podkreślał, że zniszczenie Polski jest priorytetem, nawet gdyby wojna miała wybuchnąć na zachodzie. Ze względu na porę roku, "decyzja musi być natychmiastowa"- mówił Hitler.

"Podam dla celów propagandowych jakąś przyczynę wybuchu wojny. Mniejsza z tym, czy będzie ona wiarygodna, czy nie. Zwycięzcy nikt nie pyta, czy powiedział prawdę, czy też nie. W sprawach związanych z rozpoczęciem i prowadzeniem wojny nie decyduje prawo, lecz zwycięstwo. Bądźcie bez litości, bądźcie brutalni."- podkreślał. 

Na domy mieszkańców zrzucano także małe bomby zapalające. 

"Kilka takich bomb udało się sąsiadom wyrzucić ze strychów swoich domów. W wyniku bombardowań zniszczona zastała we Wrześni stacja kolejowa i cukrownia. Powstały liczne pożary. W kilku miejscach uszkodzono tory. Rozpoczęła się ucieczka ludności."- wspomina kilkunastoletni wtedy Stanisław Gendek. Jak dodaje, zabierano najpotrzebniejsze rzeczy na wozach, wózkach i rowerach. Domy i cały dobytek pozostawiano bez opieki. Wielu ludzi uciekało na wschód, w stronę Kutna. 

"Na drogach panował wielki tłok. Cywile zmieszali się z wojskiem. Niemieccy lotnicy strzelali do tego tłumu z karabinów maszynowych. Wielu ludzi na tych drogach zostało zabitych."- wspomina świadek tych wydarzeń.

Wojsko polskie, walczące w samotności z potęgą niemiecką i sowiecką, nie miało szans na zwycięstwo. Według profesora Mariana Zgórniaka, nawet Aleksander Macedoński nie mógłby wygrać tej kampanii. Nie było Aleksandra Macedońskiego, był za to marszałek Edward Rydz-Śmigły.

"Polska wojny uniknąć nie mogła, jeśli nie chciała skończyć w niesławie. Poniosła i ponosi olbrzymie ofiary, ale dała początek wojnie wyzwoleńczej spod supremacji niemieckiej"- ocenił.

Jak bombardowano Wieluń? Najlepiej zobrazują to wspomnienia lotnika z Luftwaffe:

"Wieluń – nasz cel! W mieście kilka domów stoi w wielkim ogniu. Jednak wysoko ponad tym ciemne punkty na tle niebieskiego nieba, z błyskawiczną szybkością tu i ówdzie śmigające jak ważki nad lustrzaną taflą wody: to niemieckie myśliwce, które oczekują i mają osłaniać nasz atak. [...]. Mój pierwszy atak na żywy cel!"

Lotnik miał przez chwilę przebłysk świadomości, że ten żywy cel to miasto pełne ludzi...

"Ulice w dole wyglądają jak obrazek z pocztówki, a ciemne punkty, które się na nich poruszają są celem. Niczym, tylko celem. Na wysokości 2500 metrów życie na ziemi traci swoją wagę [...]. Wysokość 1200 metrów [...] pierwsza bomba spada! [...] a teraz spojrzenie w dół bomba upadła dobrze, wprost na ulicę, a czarna masa, która sunęła wzdłuż ulicy, zatrzymuje się. Na miejscu w które trafiłem, powstało ciemne kłębowisko. I w to kłębowisko padają serie bomb z innych samolotów [...]."- opisuje.

Bombardowano zagrody, kościoły:

"Tuż za miastem jakaś zagroda zapchana wojskiem i zaprzęgami. Jesteśmy na wysokości zaledwie 1200 metrów, opadamy na 800. Bomby spadają, a zagroda tam w dole znika w ogniu i dymie razem ze wszystkim co się w niej znajduje. Odwrót! Ostatni ładunek, ten najcięższy, spada na rynek. Fontanna płomieni, dymu i odłamków wyższa niż wieża małego kościoła [...]."

"Ostatnie spojrzenie: z polskiej brygady kawalerii nie pozostało nic…"- opisywał lotnik.

Ówczesny dyrektor szpitala wspominał, że wszędzie wokół widział ruiny, spod któych słychać było jęki ludzi. 

"Samoloty wróciły potem po raz drugi, i jeszcze raz. Za trzecim razem znów zbombardowały szpital. Jedna z bomb wyrwała w ogrodzie tak wielki krater, że zmieściłoby się w nim pół domu."- opisuje Zygmunt Patryn.

Mieszkańcy widzieli na gałęziach drzewa zwisające zwłoki. Wszędzie w mieście panował popłoch, którego nawet nie da się opisać. Część budynku szpitala zaczęła się zapadać. 

"Powstał niesamowity, trudny do określenia popłoch wśród chorych. Słychać było ich jęki, wołanie o pomoc, straszliwe krzyki ludzi płonących pod stosami gruzu. (...) W ogrodzie szpitalnym dwie kobiety z oddziału położniczego urodziły dzieci, wkrótce potem jedna z nich zginęła od wybuchu bomby."- mówiła Stanisława Musiał, mieszkanka, która pamięta tamte wydarzenia.

yenn/polskieradio.pl, dzieje.pl