- Autorzy źle rozpoznają siły. Są silni, bo mają media i biznes, to ich matecznik. Natomiast ulica jest ostatnim miejscem, gdzie powinni wychodzić, bo mogą dostać w nos – mówi o twórcach „Dekalogu opozycjonisty” Marcin Wolski, dziennikarz i satyryk.

 

Jakub Jałowiczor: Tygodnik „Polityka” przedstawia listę rad dla obrońców demokracji. Zaproponowano np. to, żeby te osoby, którym nie podobają media narodowe – choć jeszcze tych mediów nie ma – zakładały własne. Wyobraża pan sobie obecny mainstream tworzący coś na wzór Telewizji Republika czy Radia Wnet?

Marcin Wolski: Po co mieliby to robić? Najbardziej idiotyczne w tej radzie jest to, że oni nie muszą niczego zakładać, bo póki co mają TVN i Polsat, mają „Politykę”, „Gazetę Wyborczą” i całą „Agorę” oraz kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset rozgłośni i tytułów. Wprawdzie niemieckich, ale z otwartymi dla nich łamami. To tak, jakby człowiekowi, który ma na własność Pałac Kultury, radzić, żeby sobie obok postawił kamieniczkę. To pomysł absurdalny i zakłamujący prawdę o rzeczywistości. Jego cała istota nie polega na tym, żeby stworzyć klimat zagrożenia i zdezorientować opinię publiczną, ewentualnie zachodnią opinię publiczną. To jedyny sens, jeśli jakiś sens tu jest.

Wprowadzenie poczucia, że żyjemy w państwie stanu wyjątkowego się uda?

Nie, to czysty absurd. To wszystko tylko i wyłącznie ośmiesza autorów, tak jak to się stało z próbą debaty europejskiej. Dowodzi też absolutnego niezrozumienia własnego społeczeństwa. Cokolwiek robią, podkopują własną pozycję. Nikt nie lubi w Polsce skarżypytów. Nawet gdyby mieli rację, to jeśli wynoszą sprawy na zewnątrz i krzyczą wielkim głosem, rację tracą. To pierwszy element. Po drugie, człowiek, który obserwuje media widzi, że publiczne media są pluralistyczne, a nawet nadal komentatorzy z ich strony są silniejsi. Poza tym autorzy źle rozpoznają siły. Są silni, bo mają media i biznes, to ich matecznik. Natomiast ulica jest ostatnim miejscem, gdzie powinni wychodzić, bo mogą dostać w nos. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby na ulicy syci wygrali z głodnymi. Ludzie mogą wyjść na ulice, jeśli nie dostaną pieniędzy na pierwszego, albo wzrośnie cena chleba. Nie wyjdą dlatego, że niemieckim bankom wzrośnie podatek. To kompletna aberracja w stylu lewactwa, które uważa, że im więcej imigrantów, tym lepiej, im większy socjal, tym bardziej rozwinie się gospodarka itp. Wydaje mi się, że doradzający demokratom są w niewoli wyobrażeń, a na bakier z rzeczywistością. Im głośniej krzyczą, tym bardziej działają na swoją szkodę.

A propos wchodzenia na nieswoje terytorium, jedna z porad brzmi: odzyskać język patriotyzmu. Autorzy tekstu twierdzą, że prawicy udało się zawłaszczyć hasła patriotyczne, więc teraz oni muszą te hasła odzyskać. Ciekaw jestem, jak by wyglądał Adam Michnik czy Jacek Żakowski skandujący na ulicy: Bóg, Honor i Ojczyzna!

Oni nie widzą, ile sami mają za uszami. To oni wyrzucili te hasła na śmietnik. Prawica podniosła je ze śmietnika i oczyściła. Poza tym przekaz jest niezborny. To nie może być tak, że generalnie jesteśmy przeciwko ciemnogrodowi i zaściankowi, ale będziemy ciemnogrodu i zaścianka bronili do ostatniej kropli krwi. Wchodzą w cudze buty i są absolutnie niewiarygodni. Kiedy idą na love paradę, przynajmniej dla swoich są przekonujący. Teraz grozi im utrata własnego elektoratu. Skoro mają – sądzę, że niewielki – elektorat twardych Europejczyków, od tęczowej flagi i czekoladowego orła, a nagle każą mu chodzić pod biało-czerwonymi chorągwiami i śpiewać „Pierwszą brygadę”, to będzie to strategia samobójcza. Swoich stracą, naszych nie zyskają. Na razie, wydaje mi się, pilnie pracują na naszą większość konstytucyjną.