Na początku sierpnia 2015 roku branżowe pismo „Press” zajmujące się mediami poinformowało, że jesienią Telewizja Polska zamierza wprowadzić na antenę dwa tureckie seriale. To marketingowa konsekwencja olbrzymiego sukcesu Wspaniałego stulecia, tureckiej produkcji, której akcja dzieje się w XVI wieku, w czasach rozkwitu Imperium Osmańskiego, rządzonego przez Sulejmana Wspaniałego. Tylko w marcu i kwietniu tego roku kolejne odcinki serialu oglądała dwumilionowa polska widownia.

Gdyby wierzyć rodzimym zaangażowanym światopoglądowo mediom z prawa i lewa oraz opiniom zamieszczanym w internecie, czyli współczesnej trybunie ludu, Polacy traktują islam jak dopust Boży. I z głębi swego narodowego jestestwa są wobec niego uprzedzeni. Dla jednych ta rzekomo wszechobecna niechęć byłaby czymś zdrowym, elementem ocalenia narodowej, cywilizacyjnej i religijnej tożsamości. Dla drugich byłaby dowodem na patologiczny, głęboko wpisany w polską naturę szowinizm. Znaczna część liczonej w miliony widowni Wspaniałego stulecia, serialowej apologii Imperium Osmańskiego, nie ma pewnie najmniejszego pojęcia, w jakie schematy jest wpisywana.

To nic nowego. Nie od dziś podejrzewam, że większość z tego, co dzieje się w rozgorączkowanych głowach publicystów, ideologów i miłośników ich przekazów, do ogółu polskich domów dociera niejako mimochodem i nie jest traktowane zbyt serio. Może to i zdrowiej. A może rzecz jest bardziej skomplikowana – niewykluczone, że mamy do czynienia z nowym, słabo jeszcze zbadanym zjawiskiem mody na fobie. Liczne fobie – te z prawa, te z lewa i te z liberalnego mainstreamu.

Przypuśćmy, że właśnie jest. To stwarza wcale liczne perspektywy. Można, na przykład, być równocześnie wiernym widzem Wspaniałego stulecia i mieć swoją ulubioną budkę z kebabami, a równocześnie – w granicach tych naskórkowych emocji i postaw, które u swych rodaków diagnozowali i Dmowski, i Piłsudski – obawiać się islamskiej inwazji cywilizacyjnej na Polskę. Można też być postacią lewicowej batalii o równouprawnienie płci i w zaciszu swojej redakcji opowiadać grube seksistowskie dowcipy. Z pozoru wszystko to nielogiczne, ale Polacy mają swoje racje, których rozum nie zna. I jeśli wierzyć panom, o których trumnach niekiedy lubimy mówić, jesteśmy niestety dość infantylnym narodem, trochę efekciarskim, a trochę skulonym w sobie, na ogół zaś nie dość konsekwentnym w przyjaźniach, nienawiściach, ideowych deklaracjach.

Co decyduje o tym, że wśród Polaków pojawiła się moda na lęk przed islamskimi uchodźcami? Przecież emigranci z krajów Afryki, dziś po części opanowanych przez religię Mahometa, nie są dla nas bezpośrednim wyzwaniem. Nie mamy własnej historii kolonialnej dotyczącej tamtych obszarów, nie mamy najmniejszego strukturalnego problemu z tamtejszą ludnością tubylczą, którą kiedykolwiek objęlibyśmy swoim realnym kolonialnym wpływem. Właściwie to my jesteśmy państwem i społeczeństwem na poły post-, na poły neokolonialnym.

Spójrzmy szerzej na sprawę. Marek Kurzyniec, w latach 80. XX wieku działacz ruchu Wolność i Pokój, współzałożyciel Federacji Anarchistycznej, w latach 90. mocno zaangażował się w pomoc dla narodu czeczeńskiego w jego walce o niepodległość. Kilkakrotnie brał udział w organizowaniu konwojów z pomocą humanitarną dla Czeczenii. Podczas jednej z tych wypraw został porwany, uwolniono go dopiero po 54 dniach, po szeroko zakrojonej akcji władz czeczeńskich. Wraz z Pawłem Chojnackim opisał ten epizod w książce Porwani w Czeczenii. Kurzyniec otrzymał także tytuł honorowego obywatela miasta Samaszki w dowód wdzięczności za złamanie rosyjskiej blokady i dostarczenie w 1995 roku pierwszego transportu po 10-miesięcznej przerwie. I do dziś jest jednym z nielicznych, który broni w Polsce spraw imigrantów.

W wywiadzie dla „Obywatela” tak opowiadał mi o starciu Południe-Północ i o zachodniej niechęci wobec islamskich imigrantów: Można z przeciwnika zrobić barbarzyńcę i ryczeć jak Oriana Fallaci, że widziała pod katedrą w Mediolanie namioty protestujących muzułmanów, którzy – jakby im było mało – robili kupę na trotuar. A skąd ci muzułmanie się tam wzięli? Przecież to jest rezerwowa armia pracy, która była chciana, na którą dla zysku przymykało się oko, póki nie zaczęła na zewnątrz przedstawiać swoich postulatów, bo się zmieniła sytuacja międzynarodowa. A kiedyś to był tylko spokojny, mieszkający w getcie śniady dżentelmen, którego poznała i mogła coś o nim wiedzieć tylko w sytuacji, gdy podawał jej gazetę przez okno samochodu na skrzyżowaniu, ewentualnie sprzątał jej śmiecie.

Krzysztof Wołodźko/„Fronda Lux”, nr 76.