To pytanie - jak to możliwe? - zadaje dziś sobie wiele osób, które nie mogą się nadziwić, że na uroczystości 70 - rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego w Auschwitz zaproszono krewnych Rudolfa Hessa, za to zapomniano zaprosić bliskich Rotmistrza Witolda Pileckiego. Ja się nie dziwię - i to nie tylko dlatego, że w III RP niewiele rzeczy byłoby w stanie mnie zadziwić.

Onegdaj wiozłem Andrzeja Pileckiego - syna Witolda Pileckiego - z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą, w związku z otworzeniem ulicy imienia Rotmistrza i wówczas syn Bohatera opowiedział mi niezwykłą historię. Któregoś razu zgłosili się do niego „ważni ludzie z Hollywood” z pytaniem: „czy pan wie, że pana tata miał korzenie żydowskie? „ Andrzej Pilecki zaprzeczył, „rewelacje” nazwał bzdurą. W odpowiedzi usłyszał: „O pana bohaterskim ojcu wiedzą co poniektórzy w Polsce, ale nic nie wie o nim świat. A my mamy wielomilionowy budżet i największe gwiazdy Hollywood. Proszę nie przeszkadzać, bo przecież ojciec mógł mieć korzenie żydowskie, a pan mógł o tym nie wiedzieć”. Na kolejne dementi ważni ludzie z Hollywood poprosili o przemyślenie sprawy, później przyjechali raz jeszcze, pisali i dzwonili, przekonywali i namawiali.

Andrzej Pilecki nie zgodził się jednak „uczynić” z ojca Polaka – Żyda, którym przecież Rotmistrz nie był. Gdyby się zgodził, jakże „prawdziwy” mógłby powstać hit – historia bohaterskiego Żyda, który ucieka z „polskiego obozu koncentracyjnego”, a następnie zostaje zdradziecko zamordowany przez okrutnych Polaków (bo przecież oprawcy Rotmistrza nosili polskie mundury), których antysemityzm jest przecież na świecie powszechnie znany, prawda? 

Taki film nie powstał tylko dlatego, że na przeszkodzie stanął dzielny syn dzielnego człowieka. 
Jestem głęboko przekonany, że gdyby Andrzej Pilecki potwierdził „rewelacje” o żydowskim rodowodzie swojego ojca, miejsca dla niego na obchodach 70 rocznicy wyzwolenia Auschwitz z pewnością by nie zabrakło. 

Czy się mylę? 

Wojciech Sumliński