Poruszonych wpisaniem przez Polskę ukraińskiego urzędnika na listę zakazu wjazdu do strefy Schengen informuję, że nieupublicznianie takich list jest standardową procedurą i każdy, kto się na takiej liście znajdzie dowiaduje się o tym albo w chwili, gdy występuje o wizę, albo - jeśli wizę posiada - w chwili, gdy próbuje przekroczyć granicę.

Państwa UE wprowadzają taki zakaz wspólnie (np. w chwili wprowadzania sankcji przeciw Białorusi w 2010 r. objęty został nimi Aleksander Łukaszenka i ca. 300 innych osób). Każdy kraj może też indywidualnie wprowadzić zakaz wjazdu, przy czym zasadą jest, że nie należy tego prawa nadużywać, tak aby nie doszło do sytuacji, w której jeden kraj de facto zmusza inne do dostosowania się do swojej polityki.

W przypadku naszego kraju zakazem wjazdu objęto np. działaczy reżimowego Związku Polaków na Białorusi, przy czym zakaz ten objął nie tylko liderów organizacji (co uważałem za słuszne), ale również mniej znaczących jej działaczy, co - szczególnie w odniesieniu do osób w podeszłym wieku - wydawało mi się niekoniecznie przemyślanym porozumieniem. Linia MSZ była wówczas tak ostra (i przy okazji nieskuteczna, ale akurat ze skuteczności w polskiej dyplomacji się nie rozlicza), że otrzymałem jako szef placówki nawet zakaz wspierania nauczania języka polskiego, jeśli nauczanie to realizowane było przez związek popierany przez władze białoruskie. W efekcie nasz związek nie mógł rozwijać nauczania polskiego, bo mu przeszkadzały władze białoruskie, ich, bo myśmy ich nie uznawali. I co prawda mieliśmy rację (jak zawsze), to zupełnie przypadkiem, niechcący i przy okazji polskie szkolnictwo na Białorusi szlag trafił.

I to nas prowadzi do sprawy "travel ban", którym obejmujemy ukraińskich urzędników. Tu bowiem też mamy rację.

Witold Jurasz

źródło: Facebook