Przez nasz kraj przetoczyła się kolejna pseudo-afera, której powodem była chęć zakupu przez MON długopisów na prezenty. Cena (83 tys za 1000 sztuk, czyli 83 zł za sztukę) była śmiesznie niska. Skandal jednak wybuchł. Jak rozumiem prezenty MON powinny być po 15 zł, albo w ogóle powinien być to długopis wystrugiwany z wierzby (płaczącej nad polską bida-mentalnością).

Tak już zaś na serio pisząc, to w naszym kraju, owszem, zdarza się, że wydaje się za dużo, ale bardziej i częściej od zdarzającego się tu i ówdzie marnotrawstwa pieniędzy irytuje mnie nasze polskie dziadostwo, które powoduje, że władza jeździ starymi samochodami, od lat nikt nie miał odwagi kupić nowoczesnych samolotów, wiceminister zarabia tyle, co przeciętny manager w korporacji, gościom z zagranicy serwuje się tanie whisky, a urzędnicy noszą zazwyczaj nieco już znoszone garnitury. Nie na tym polega tanie państwo. Pamiętam skądinąd jak kilka prezentów dla zaprzyjaźnionych ambasadorów kupowałem na własny koszt, bo jakieś przepisy rodem nie wiadomo skąd nie pozwalałby mi rozliczyć prezentów powyżej określonej kwoty, a przecież - niczym nie ujmując moim miłym rozmówcom - przyjaźnie z nimi miały charakter służbowy, a prezenty przekładały się potem na wyniki, szyfrówki, kontakty etc.

Wracając zaś do długopisów to w załączeniu [dostępne na fb WJ - red.] zdjęcia dwóch MON'owkich, które dostałem za czasów władzy poprzedniej. W jednym była nawet karteczka z numerem zamówienia - niech więc władza obecna sprawdzi cenę i kupi prezenty za taką samą kwotę, co władza poprzednia, z zastrzeżeniem, że na prezenty dla VIP (np ministrów obrony) sugerowałbym raczej coś na poziomie Montblanc, albo Visconti (z logo raczej na pudełku, ale już nie ma samym piórze).

 

Witold Jurasz

Źródło: Facebook