Czy Polska powinna przyjąć uchodźców zgodnie z zobowiązaniami rządu Ewy Kopacz? Jaką strategię powinna realizować obecna władza w obliczu kryzysu migracyjnego? Komentuje Witold Jurasz, publicysta i prezes Ośrodka Analiz Strategicznych.

 

Rząd twardo sprzeciwia się relokacji uchodźców, opozycja nawołuje do zrealizowania zobowiązań Polski sprzed dwóch lat. Jakie działania w obecnej sytuacji byłyby najbardziej sensowne?

Nie należy dyskutować z UE o wielkości kwot, ale o zasadach przyjęcia uchodźców. Nie negocjujmy tego, ile osób ma przyjechać do Polski, ale na jakich warunkach mają tu być. Warunki muszą być takie, że po tym, jak przyjmiemy uchodźców, powinni oni mieć możliwość swobodnego przepływu między państwami Unii Europejskiej. Wówczas możemy swobodnie przyjąć nawet nie 7, achoćby i 70 tysięcy uchodźców, bo i tak w Polsce niemal nikt przecież nie zostanie. Celem tak uchodźców jak i migrantów ekonomicznych są Niemcy, Francja, Wielka Brytania – słowem kraje bogate.

Skąd taka pewność?

Stąd, że Polska jest państwem mało atrakcyjnym. Jesteśmy krajem biednym w porównaniu do Niemiec, czy Francji. Z naszego kraju wyjeżdżają Polacy, bo tu się kiepsko zarabia, a „socjal” jest jeszcze marniejszy, więc uchodźcy postąpiliby podobnie. Tym samym negocjowanie kwot (albo kładzenie się Rejtanem) zamiast negocjowania warunków jest mało mądrym posunięciem ze strony polskich władz. Poza tym nie można pokazywać przysłowiowego środkowego palca zagranicznym partnerom, którzy są od nas więksi, silniejsi i mają więcej pieniędzy. No chyba, że nie są więksi, silniejsi i mogą nam za przeproszeniem skoczyć. Tyle, że coś mi podpowiada, że póki co jeszcze takim mocarstwem nie jesteśmy.

Jednoznaczna negatywna postawa wobec relokacji nie jest więc dobrym posunięciem?

Można powiedzieć, że „wstawanie z kolan” ma jedną wadę. Kiedy się wstaje w niskim pomieszczeniu, można się uderzyć w głowę. Jest to w ogóle problem polskiej dyplomacji, która najpierw była na kolanach, teraz z tych kolan podobno wstaje i tylko jednego jeszcze nie umie. Stać. Albo siedzieć. Przy stole negocjacji.

Czy myśli Pan, że UE mogłaby wprowadzić sankcje wobec Polski, czy Węgier, jeśli te wciąż nie chciałyby przyjmować uchodźców?

Oczywiście rację ma Jacek Saryusz-Wolski, który mówi, że formalnie sankcji za nie przyjmowanie uchodźców wprowadzić się nie da. Tyle, że p. Saryusz-Wolski mówi niestety tylko pół prawdy. Sankcje można bowiem wprowadzić sankcjami ich nie nazywając i przy pierwszej nadarzającej się okazji obciąć pieniądze Polsce, czy Węgrom. Poza powyższą kwestią jest też problem uzurpowania sobie kompetencji przez Komisję Europejską. I oczywiście mamy rację podnosząc to, że KE pozwala sobie na zbyt wiele, ale „mienie” racji w polityce nie jest nadmiernie wiele warte. Skoro KE sobie coś uzurpuje to warto może działać tak, by swoje osiągnąć, a nie testować przy okazji czy aby europejskie potęgi tej uzurpacji KE nie poprą.

Sprawa kolejna to kwestia solidarności. Oczywiście tutaj pada słuszny argument, że i my nie spotkaliśmy się z solidarnością europejską np. w sprawie Nord Stream 2, czy też polityki klimatycznej ale faktem jest, że w wielu innych sprawach z tą solidarnością się spotkaliśmy, by wymienić choćby wzmocnienie naszego bezpieczeństwa, co miało miejsce co prawda w ramach NATO, ale w czym biorą udział nasi partnerzy będący tak w NATO, jak i (nie licząc oczywiście USA) UE. Wracając zaś do Nord Stream 2 i polityki klimatycznej to owszem nie spotykamy się solidarnością, ale zawsze możemy doświadczyć jeszcze mniej solidarności. Trzeba po prostu dokonać kalkulacji – czy jeśli pójdziemy ws. kryzysu migracyjnego kursem kolizyjnym to wygramy czy przegramy. Warto też pamiętać, że koniec końców jesteśmy beneficjentem członkostwa w Unii. Mamy więcej korzyści, niż strat.

Czy to oznacza, że Polska nie powinna sprzeciwiać się wytycznym Unii?

Nie. Ale trzeba grać, a mówienie wyłącznie „nie” żadną grą nie jest. Nasze działania będą mieć konsekwencje i trzeba być tego świadomym. Jeśli z kalkulacji wynika, że opłaca nam się mówić twarde nie to może to jest jakaś metoda. Tylko, że nie sądzę, żeby tak było, a po drugie jeśli już mamy to robić to może warto to robić tak, żeby to sprawiało wrażenie, że niby idziemy na ustępstwa, a w tzw „realu” nie ustępować. Najgorsze bowiem co można zrobić w dyplomacji to grać tak, aby uderzać w prestiż partnera. To nigdy nic nie daje. Już pomijam, że brakuje mi u nas w Polsce (szczególnie, powiedzmy szczerze, na prawicy) refleksji co by się stało, gdyby na Ukrainie doszło do wznowienia działań wojennych i wielu Ukraińców zaczęłoby szturmować nasze granice. Bardzo możliwe, że wtedy nasi partnerzy mogliby się zachować analogicznie do naszej obecnej postawy wobec kryzysu migracyjnego.

Czy polskie społeczeństwo jest gotowe na przyjęcie imigrantów?

Podejrzewam, że ludzie w Polsce nie są na to mentalnie przygotowani. Jesteśmy społeczeństwem bardzo homogenicznym i tworzy to wiele barier kulturowych. Jednak problem polega na tym, że przywództwo polityczne wymaga, by czasem iść pod prąd oczekiwaniom obywateli. Warto też przy tym wszystkim pamiętać o jednym. O tym mianowicie, że poza masami migrantów do Europy trafili też ludzie, którzy naprawdę są uchodźcami i naprawdę uciekali przed wojną. Chciałbym być dobrze zrozumiany. Moje bardzo pragmatyczne, może nawet cyniczne uwagi dotyczą tych, którym w ich krajach nic nie groziło, ale nie wolno nam zapominać też o tych, którzy uciekali tutaj z rozpaczy, nie wolno zapominać o aspekcie humanitarnym, o stanowisku Kościoła, nauczaniu Papieża, czy też koniec końców o zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

Wiele osób uważa, że obecny kryzys migracyjny może pogłębiać kryzys wspólnoty europejskiej jako takiej. Co Pan o tym sądzi?

W sytuacji, w której Emmanuel Macron wygrał tak zdecydowanie w wyborach parlamentarnych we Francji, Angela Merkel najprawdopodobniej znów wygra w Niemczech, a populiści w Holandii ponieśli porażkę, nic nie wskazuje na to, by Europa miała się rozpadać, jak chcieliby niektórzy. W ogóle mam wrażenie, że jeżeli chodzi o realną ocenę sytuacji w Europie, mamy do czynienia z powszechnym zaślepieniem. Z jednej strony lewica i mainstream twierdzą, że Niemcy to idealiści, którzy nie mają własnych interesów politycznych, nie prowadzą polityki historycznej i chcą jedynie dobra Europy tudzież w ramach ekologii – ptaszków wszelakich, co jest obrazem fałszywym. Z drugiej zaś strony prawica twierdzi, że Niemcy z powodu uchodźców, lewicowej  (czy też jak to nazywa prawica – „lewackiej”) ideologii czy gender chylą się ku upadkowi, co jest zupełną abberacją.

Przypomina mi to sytuację z czasów PRL, gdy Jerzy Urban deklarował, że Polska wyśle do USA śpiwory dla bezdomnych, a Jan Pietrzak ironizował, że chętnie zamieni swoje mieszkanie w bloku na śpiwór w Nowym Jorku. Jeżeli my będziemy się tak „chylić ku upadkowi”, jak Niemcy, będę bardzo zadowolony. Bo póki co, to oni budują myśliwce, okręty podwodne, czołgi, to oni mają BASF, Siemensa, Mercedesa, VW, BMW a nawet Rolls-Royce’a i kilka, tak jakby większych od naszych, banków. To u nich są czołowe instytucje badawcze i najlepsze uniwersytety. A jak już o kryzysie migracyjnym mowa – ich policja, owszem, raz na Sylwestra w Kolonii nie dała rady, ale czy naprawdę ktoś wierzy, że nasza policja jest sprawniejsza od niemieckiej? Sprawa ostatnia – nie z nami a z Niemcami rozmawiają Amerykanie o bezpieczeństwie europejskim. No chyba, że ktoś w Polsce wierzy, że to się zmieni, bo Trump uzna, że Niemcy są zbyt zgenderowani. Tylko, że jeśli ktoś tak uważa, to ja bym temu komuś sugerował odstawienie narkotyków, bo wizje są pewnie miłą rzeczą, ale na własny rachunek, a nie gdy koszty tych narkotycznych wizji ma płacić cały naród.

Dziękujemy za rozmowę.