Dlaczego Ksiądz Kardynał wybrał właśnie jezuitów?

Właściwie nie wiedziałem, w którą stronę iść. Tylko powołanie było dla mnie jasne. W końcu, po pewnym okresie spędzonym w seminarium archidiecezjalnym w Buenos Aires, wstąpiłem do Towarzystwa Jezusowego, przyciągnięty ich charyzmatem. Byli wtedy jakby forpocztą Kościoła – mówiąc slangiem wojskowym – ale korzystali z tej siły, zachowując jednocześnie posłuszeństwo i dyscyplinę. Zafascynowało mnie też ich ukierunkowanie na misje. Z biegiem czasu poczułem pragnienie wyjazdu do Japonii, gdzie jezuici od dawna realizują bardzo ważne dzieła. Ale ze względu na poważne problemy zdrowotne towarzyszące mi od lat młodzieńczych nie uzyskałem zgody. Niektórzy w naszym kraju pewnie czuliby się „wybawieni”, gdyby jednak przełożeni mnie tam wysłali, prawda...? (Śmiech)

Jak rodzina Księdza Kardynała zareagowała na wieść o powołaniu?

Najpierw powiedziałem o tym ojcu, który przyjął to bardzo dobrze, a nawet odczuł z tego powodu radość. Zapytał tylko, czy jestem absolutnie pewien decyzji. Potem on powiedział to mamie, która – jak dobra mama – miała już pewne przeczucia, a jednak zareagowała inaczej. „No, nie wiem, ja cię w tym nie widzę... Lepiej trochę poczekaj... Jesteś najstarszy... Popracuj jeszcze trochę... Skończ studia” – powiedziała. Prawdę mówiąc, mama była trochę zła z powodu mojej decyzji.

Trzeba przyznać, że wiedział Ksiądz Kardynał, komu najpierw przekazać wiadomość...

Chyba czułem, że ojciec lepiej mnie zrozumie. W naszej rodzinie matka ojca była w sprawach religijnych bardzo silnym punktem odniesienia, a ojciec odziedziczył po niej tę religijność, tę siłę ducha, tak samo jak odziedziczył ogromne cierpienie związane z wykorzenieniem. Potrafił więc przeżywać moją decyzję z radością. Mama natomiast poczuła, że coś traci.

Co było potem?

Kiedy wstępowałem do seminarium, mama mnie nie odprowadzała, nie chciała. Przez wiele lat nie potrafiła zaaprobować mojej decyzji. Nie byliśmy skłóceni. Ja jeździłem do domu, natomiast ona nigdy nie przyjeżdżała do seminarium. Kiedy ostatecznie zaakceptowała sytuację, zrobiła to, zachowując zdystansowaną postawę. Gdy byłem w nowicjacie w Cordobie, odwiedzała mnie. Trzeba przy tym pamiętać, że była kobietą religijną, praktykującą. Uważała tylko, że to wszystko wydarzyło się zbyt szybko, że taka decyzja wymaga wiele czasu, żeby dojrzeć. Matka była też jednak osobą konsekwentną. Pamiętam, jak pod koniec uroczystości święceń kapłańskich klęczała przede mną, prosząc o błogosławieństwo.

Może myślała, że to nie Księdza droga... że Ksiądz Kardynał nie zajdzie daleko...

Nie wiem. Pamiętam tylko, że kiedy o mojej decyzji powiedziałem babci, która już o wszystkim wiedziała, ale udawała, że nie wie, ta odparła: „No, cóż, jeśli Bóg cię woła, niech będzie błogosławiony”. Potem dodała od razu: „Ale, proszę, pamiętaj, że drzwi domu zawsze stoją przed tobą otworem i nikt nie będzie ci niczego wyrzucał, jeśli zdecydujesz się wrócić”. Jej postawa, którą dziś moglibyśmy nazwać „powstrzymującą”, wobec kogoś, kto przygotowuje się do przejścia bardzo istotnej próby, była dla mnie ważną lekcją. Nauczyła mnie, jak postępować z osobami, które mają dokonać jakiegoś przełomowego kroku.

Jak by nie było, decyzji tej Ksiądz Kardynał nie podejmował pośpiesznie, wstąpił do seminarium dopiero po czterech latach.

Powiedzmy, że Bóg dał mi jeszcze kilka lat swobody. To prawda, że – tak jak cała moja rodzina – byłem praktykującym katolikiem. Ale nie tkwiłem całym sercem w sprawach religijnych. Miałem też pewne zainteresowania polityczne, choć nie wykraczały one poza sferę intelektualną. (...)

Czym według Księdza Kardynała powinna być modlitwa?

Moim zdaniem powinna być w pewnym sensie doświadczeniem poddania się, oddania, gdy cała nasza istota wchodzi w obecność Boga. To tam odbywa się dialog, słuchanie, przemiana. Modlić się to patrzeć na Boga, ale przede wszystkim czuć, że On patrzy na nas. Czasem doświadczenie religijne pojawia się, gdy na przykład modlę się na różańcu lub psalmami albo kiedy z wielką radością i zaangażowaniem odprawiam Eucharystię. Ale najgłębsze doświadczenie religijne przeżywam, gdy staję, nie wyznaczając sobie żadnego czasu, przed tabernakulum. Niekiedy zasypiam na siedząco, pozwalając, by On na mnie patrzył. Czuję się wtedy, jakbym był w rękach innego, jakby Bóg brał mnie za rękę. Myślę, że w modlitwie chodzi o dojście do transcendentnej inności Boga, który jest Panem wszystkiego, ale zawsze szanuje naszą wolność.

Jak Ksiądz Kardynał robi przed Bogiem rachunek sumienia ze swego życia i swojej służby?

Nie chcę tu niczego udawać, ale to prawda, że jestem grzesznikiem, którego Boże miłosierdzie ukochało w sposób uprzywilejowany. Od lat młodzieńczych życie stawiało mnie na pozycjach związanych z zarządzaniem: tuż po święceniach zostałem mianowany mistrzem nowicjatu, dwa i pół roku później – prowincjałem. Wszystkiego musiałem się uczyć w marszu, na własnych błędach. A błędów popełniłem tysiące; błędów i grzechów. Byłoby z mojej strony hipokryzją, gdybym dziś prosił o przebaczenie za wszystkie grzechy i zniewagi, jakie mogłem kiedykolwiek popełnić. Dziś proszę o wybaczenie grzechów i zniewag, które faktycznie popełniłem.

Co najmocniej Ksiądz Kardynał sobie wyrzuca?

Najbardziej boli mnie to, że wiele razy nie byłem wyrozumiały i obiektywny. W czasie porannej modlitwy, w czasie próśb, modlę się o bycie wyrozumiałym i obiektywnym, po czym proszę jeszcze o całą serię rzeczy związanych z moimi odstępstwami i słabościami. Chcę kierować się miłosierdziem, interpretować wszystko z dobrocią. Ale powtarzam, zawsze byłem kochany przez Boga, który podnosił mnie z moich upadków na drodze, pomagał mi ją pokonywać, szczególnie na najtrudniejszych odcinkach, i tak się uczyłem. Czasem, gdy natykam się na jakiś problem, mylę się, robię źle i muszę wrócić, prosić o wybaczenie. To wszystko jednak służy dobru, bo pomaga mi rozumieć pomyłki innych.

Rozmawiali Francesca Ambrogetti i Sergio Rubin

F. Ambrogetti, S. Rubin, Jezuita. Papież Franciszek, Wydawnictwo RAFAEL 2013