Litwa sama wchodzi pod pióro. Wystarczy przejrzeć pisma pochodzących z tych okolic Mickiewicza i Mackiewicza (nadal są to tutaj, na pograniczu litewsko-białoruskim, nazwiska niezwykle częste), żeby zobaczyć, z jakim wchodzi skutkiem. Mają rację obydwaj panowie, kiedy piszą o cichych gruszach, które siedzą z rzadka na miedzy, o samotnych drzewach na polach i małych laskach, o dworach, które błyskają bielą wśród gaików. Podobne opisy znajdziemy także u szczodrzejszej w przymiotniki Orzeszkowej.


Pod Ejszyszkami, gdzie do dziś siedzą po okolicach potomkowie litewskiej szlachty, pola rzeczywiście ciągną się od lasku do lasku, urozmaicone tu i ówdzie rozłożystymi gruszami, jabłoniami, lipami i dębami. Po wszystkich dziejowych burzach samotne drzewa na miedzy wciąż tu są – żywcem wyjęte z Inwokacji. To właśnie one – bardziej niż cokolwiek innego, bardziej nawet niż same zaścianki – powodują, że krajobraz Wileńszczyzny sprawia wrażenie okrzepłego, ciepłego, wygrzanego przez pokolenia.


„Są i dwory większe, ale charakter nadają tu zaścianki szlacheckie, zwane jak wszędzie na Litwie – okolicami” – pisał Józef Mackiewicz. I tak jest do dzisiaj, chociaż Mackiewicz znał dwory jako pulsujące życiem ośrodki szlacheckiego życia. Dzisiaj to nędzne pozostałości, zaledwie zabezpieczone przed ruiną sumptem lokalnych urzędów – a i to nie zawsze. Po okolicach wciąż mieszka szlachta zagrodowa – chociaż coraz słabiej u niej z poczuciem tożsamości. Mówi się tu ciągle po polsku, niektórzy mają jeszcze mgliste przeczucie dlaczego, ale w Matejkianach na przykład, które w swoim eseju o szlachcie wymienia Mackiewicz, zagadnięte staruszki niespecjalnie wiedzą, co to właściwie jest okolica szlachecka. W tonących w dymach wiosennych ognisk Emiliszkach pomarszczona pani Zofia mówi z kolei o „panu”, co mieszkał w dworze, ale, jak wspomina, sama sprowadziła się do wsi po wojnie i niewiele może o tym wszystkim opowiedzieć. Dwa przepiękne dworki szlachty zagrodowej w Dymitrach zieją pustką. W jednym z nich po izbach, których nie chronią przed wiatrem szczerbate okna, snuje się lekko pijany brat właścicielki, gotów oddać przyjezdnym za niewielką kwotę zrujnowaną skrzynię posagową. Wielka historia rozsypuje się na naszych oczach. Szlachta lituanizuje się, rozpija, wyjeżdża do miast za pracą. Okolice pustoszeją. Ale może jeszcze nie wszystko stracone.


Wilno należy do wszystkich


Podczas podróży po Wileńszczyźnie usłyszałam historię, która wydarzyła się zaledwie kilka lat temu: pewien Litwin, potomek szlachty, umierając, wezwał do siebie swojego syna, aby go pożegnać. „Jesteś szlachcicem – usłyszał od niego syn. – Pamiętaj, jesteś odpowiedzialny za całą Litwę”.

/

Wzruszające, że wciąż taki jest testament Litwina – ale Litwina w znaczeniu, jakie jeszcze w XIX wieku nadawał temu słowu Adam Mickiewicz. Szlachecka tożsamość przegrywa jednak dotkliwie z „nowoczesną” Litwą, tworem typowo chłopskim, jakich wiele powstało w różnych częściach Europy na przełomie XIX i XX wieku. W dwudziestoleciu międzywojennym to rozdwojenie miało konkretne kształty: jak pisał wówczas Józef Horbaczewski, Litwa historyczna podzieliła się na kowieńską – chłopską i wileńską – szlachecką. Józef Mackiewicz dodawał do tego inny podział: chłopska Litwa kowieńska dzieliła się na tę, która chciała Wilna, i tę, która go nie chciała. Dziś nie ma już wątpliwości – nowa Litwa chce Wilna (bo jak mogłaby go nie chcieć?), ale nie chce szlachty i jej obywatelskiego uniwersalizmu. Dwie koncepcje „litewskości” nadal jednak na Wileńszczyźnie zderzają się boleśnie: inny starszy przedstawiciel ejszyskiej szlachty, pan Sobolewski, Polak z Dziewianiszek, postanowił zagłosować w wyborach. Ponieważ, jako szlachcic, któremu leżał na sercu los całego kraju, uważał, że Wilno powinno pozostać przy Litwie, a mieszkańcy tego kraju powinni sami się rządzić, dlatego, jako odpowiedzialny obywatel, zagłosował na kandydata startującego z ramienia Sajudisu – jak na ironię, o czym pan Sobolewski nie wiedział, największego „polakożercy” w rejonie.


I właśnie z powodu odcięcia się współczesnej Litwy od dworu, od uniwersalizmu Rzeczypospolitej Obojga Narodów, do Wilna, jak pisze Tomas Venclova, cały czas ktoś tęskni. Przed wojną Litwini, obecnie Polacy i Białorusini. Miasto, które stanowiło wzorzystą stułę wiążącą polsko-litewskie małżeństwo, w żadnym razie nie jest w stanie sprostać współczesnemu, nacjonalistycznemu poczuciu przynależności. W praktyce przekłada się to na to, że niezwykle liczne na Wileńszczyźnie polskie nazwiska wciąż trzeba pisać po litewsku, a litewscy obywatele polskiego pochodzenia nie mogą doczekać się zwrotu swojej własności w litewskiej stolicy. W zderzeniu z tradycją wielonarodowej Rzeczpospolitej, Republika Litewska okazuje się niemal zupełnym zaprzeczeniem tego, czego chce się mienić dziedziczką. Niewielkie narodowe państwo odziedziczyło wprawdzie dumną nazwę po Wielkim Księstwie, ale niewiele więcej: Litwa Giedyminowiczów była czymś więcej niż siedzibą zazdrośnie strzegącego swoich posiadłości bałtyjskiego ludu, budującego swoją tożsamość na koniunkcjach zaprzeczeń. Na naszej północno-wschodniej granicy przetrącono pojęciom kręgosłup, zapanował zupełny mętlik i dlatego dzisiaj trudno jest mówić o sprawach, które dogorywają w ciszy ejszyskich okolic. Polak, Litwin – do dawnych słów przylgnęły nowe treści, a przylgnęły tak ściśle, że trudno zeskrobać współczesny nalot i przedostać się do ich właściwego sensu. Księstwo i Korona – połączone w Rzeczpospolitej – były projektem, jakiego nie znała Europa. A trzeba dodać i to, że Polska nie byłaby Polską, gdyby jako Królestwo Polskie nie doświadczyła unii z Litwą i nie brała udziału w I Rzeczpospolitej. Nie byłoby dzisiejszej Litwy bez Polski, nie byłoby Polski bez Litwy.

 

Litwa– trzecia droga Europy

 

W dużym uproszczeniu można stwierdzić, że kształty państw w nowożytnej Europie rozwijały się w dwóch kierunkach. Jeśli granicznym przykładem jednego z nich będzie Hiszpania Habsburgów, drugim może być Holandia, która w imię swojej odrębności władzy Habsburgów się pozbyła. U zarania nowożytności i Polska mogła znaleźć się na długiej liście krajów rządzonych przez tę – mimo wszystko wspaniałą – dynastię. Jadwiga Anjou, która zasiadła na polskim tronie po swoim ojcu, zamiast Habsburga wybrała jednak Giedyminowicza – i od tego symbolicznego momentu Polska Korona mogła pójść inną niż reszta Europy drogą, o ile się dało, „abstrahującą” od istnienia Habsburgów. Do czasu, oczywiście. Odtąd przez pewien czas pierwszorzędne państwa Zachodu, jeśli będą katolickie, będą absolutystyczne; jeżeli będą republikami, będą to republiki fundowane na protestanckiej mistyce, jak w przypadku Holandii, Anglii doby Cromwella i powstałych później Stanów Zjednoczonych. Rzeczpospolita Obojga Narodów była pod tym względem zupełnie odrębną opcją. Była republiką, której rdzeniem był uświęcający wybór ludu. To on wskazywał katolickiego władcę, który gdzie indziej rolę następcy tronu otrzymywał z innych źródeł. Wybór sprawiał jednak, że potęga tronu leżała gdzie indziej, niż w przypadku katolickich władców Zachodu. Król był przecież (a przynajmniej mógł być) jednym z wybierających. Może zresztą dlatego protestantyzm nie mógł się u nas bardziej zakorzenić – jego ostrze, splatające republikanizm z odejściem od Rzymu, zostało unieszkodliwione. Dlatego też nie było w Rzeczpospolitej centralnego dworu w rozumieniu zachodnich absolutyzmów – ale katolicyzm rzeczywiście zdaje się promować taką ideę. Bo czym jest dwór, jeśli nie sposobem celebracji rzeczywistości? I oto silny dwór królewski zastąpiły dwory szlacheckie, których było w Rzeczpospolitej tyle, ilu potencjalnych królów.


Wiele z tych dworów istniało na Litwie; dzięki Mickiewiczowi to litewski dwór stał się punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń Polaków. Pierwsza Rzeczpospolita nie jest bowiem tożsama z polskością. Polacy-Koroniarze stanowili przecież tylko część projektu; część ważną, bo dającą warstwom panującym język i wnoszącą do państwa określoną i absolutnie podstawową dla całego założenia kulturę polityczną; dodajmy, że przyjęte przez ruskie i litewskie elity dobrowolnie. Polski był tam językiem agory, biletem wstępu w rejony obywatelskie, wreszcie związanym z tak zwaną kulturą wysoką. W domach mówiło się w Wielkim Księstwie po litewsku, przede wszystkim zaś po białorusku (tutaj określanym jako „po prostu” lub „po prostemu”).


Wśród polskojęzycznych mieszkańców Wileńszczyzny w dużym stopniu jest tak nadal. Umiejętność posługiwania się polskim „kodem obywatelstwa” do dzisiaj jest w potocznej świadomości podwileńskich spadkobierców Wielkiego Księstwa świadectwem szlachetności – także intelektualnej. W rejonie Ejszyszek w świadomości mieszkańców rejonu nadal istnieje swoista hierarchia oparta na tym kryterium. Samo miasteczko i liczne w jego pobliżu okolice szlacheckie zamieszkują potomkowie polskojęzycznej szlachty. Ale nie tylko oni mówią językiem Mickiewicza. W rejonach solecznickim i wileńskim po polsku mówią również potomkowie włościan. Kiedy któregoś z nich spytać o polskojęzyczne wioski, dowiemy się, że mieszkają w nich „światlejsi”, a w białoruskich i litewskich dla odmiany – „ciemniejsi” (lub „ciemnota”). Także w Wilnie tli się jeszcze przekonanie, że każdy, kto zna polski, jest po prostu bardziej inteligentny. Mój wileński gospodarz mówił na przykład, że co prawda Polacy są tam teraz zmuszeni do nauki litewskiego, aby znaleźć pracę, ale „kiedy się już nauczą, to i tak zarobią więcej jak ci Litwini”.

/

Chociaż pełnię praw obywatelskich, biernych i czynnych, można było w I Rzeczpospolitej posiadać i bez poszerzania kręgu osób mówiących po polsku, przekonanie podejszyskich „światlejszych” to ludowa pamięć o dziedzictwie demokracji szlacheckiej. Mowa do dziś pozostaje constans, dookoła którego potomkowie „mościpanów” budują swoją tożsamość. W rejonach, gdzie panowie i włościanie mówili tym samym językiem (na przykład na Podlasiu), mieszkańcy zaścianków dłużej zachowują elementy gwarowe, a język chłopów szybciej roztapia się w mowie (nie-szlacheckiej) większości. W Polsce zatem to chłop prędzej przemówi do nas telewizyjną polszczyzną. Dlaczego? Bo „mościpan” nie musi się kłaniać większości, nie wstydzi się swojego sposobu życia i mówienia. Będzie się go trzymał, bo sama idea tożsamości i kultywowania pamięci jest wynalazkiem na wskroś szlacheckim. Na wsi potomków szlachty rozpoznamy i po tym, że będą mogli podać nazwisko panieńskie babki czy majątek, z jakiego się wywodziła.

 

Litwa zanika

 

Mówiąc językiem literatury, wraz z rozpadem Litwy pańskiej i chłopskiej, rozszczepiły się i inne dwie Litwy, a Pan Tadeusz rozpadł się na dwie zupełnie niezwiązane ze sobą księgi – jedna była o ojczyźnie żubra, pełnej wodnych bóstw, druga – o szlacheckim dworze. Aż trudno dzisiaj uwierzyć, że ten dwór stał nad brzegiem ruczaju!


Właśnie z powodu tego rozszczepienia z Litwy zrezygnowała polska literatura. Bo, paradoksalnie, Litwa, którą przekazali nam XX-wieczni polscy autorzy, to zaledwie jakaś chtoniczna kraina, pełna rozwiązłych boginek, wilgotnych gleb i parujących topieli, w których, być może, ocaleli jeszcze wąż Żaltis i piękna Egle. Litwa, która została w naszej świadomości, to kraina archaicznych świszczących lub miękkich słów, powtarzających się spółgłosek – jak w nazwie miłoszowskiej Issy – którymi zza grobu przemawiają do nas łagodnoocy Bałtowie. Joanna Salamon w Czasie Herberta pożegnała Litwę z ulgą, jako to, co przyniosło Rzeczpospolitej anarchię i wydało polakożerczych poetów – Mickiewicza i Miłosza, chcących unicestwić polskość, aby tylko Litwa mogła stać się potężna i nieśmiertelna. Rymkiewicz tęsknił z kolei do Litwy podczas swoich brzemiennych w polityczne skutki wakacji na Suwalszczyźnie w 1983 roku, ale i on, chociaż rozmyślał wówczas o polskości, pisał głównie o wężach i niemych Jaćwingach, których zmiażdżyła historia. Zastanawiał się, czy i Polaków tak zmiażdży. Niema stała się tymczasem sama polsko-litewska unia, bo – nie wiadomo dlaczego – wspominanie jej z rozrzewnieniem i marzenie o Wilnie jako o polskim mieście (a ono musi w pamięci zbiorowej Polaków pozostać polskie, jeśli my sami mamy pozostać Polakami) stało się tożsame z politycznym rewizjonizmem.


Jeśli ktoś w Polsce tęskni jeszcze za Litwą, tęskni zatem tylko za bujną zielenią nieprzebytych puszcz i za wilgocią rojstów; za żubrem, pluskiem wioseł i taflą wody, pod którą mieszkają nieznane nam duchy. Ale prawie nikt nie wspomina już litewskiego dworu, owej zagadki, która pozwoliła Litwinowi rodem z dzisiejszej Białorusi sławić swój kraj najpiękniejszą polszczyzną.


Rzeczpospolita leżała, co podkreśla się od dawna, na przecięciu Wschodu z Zachodem. O bardzo wczesnej obecności wschodniego chrześcijaństwa w Polsce świadczy choćby Bogurodzica – pieśń powstała po polsku, a wyraźnie nawiązująca do trójcy Chrystus-Bogurodzica-Jan Chrzciciel, zapomnianej nieco na Zachodzie, a obecnej w każdej cerkwi na ikonostasie. To jednak unia polskiej Korony z rozsiadłą pewnie na wschodzie Litwą, posiadającą wówczas pod swoim panowaniem Ruś Kijowską, doprowadziła na nieporównanie większą skalę do spotkania zachodniej łaciny ze wschodnim chrześcijaństwem. W samym spotkaniu Krakowa i Wilna istniało jednak jeszcze inne zderzenie, dzisiaj chyba ważniejsze, bo determinujące wspomniany wyżej, współczesny sposób opisywania Litwy: zderzenie południa z północą, schrystianizowanego antyku i bałtyjskiego pogaństwa.


Był to związek czcicieli świętego ognia i katolików żarliwych aż do utraty rozsądku; unia kontynuatorów lokalnych kultur epoki brązu z niezbyt ortodoksyjnymi dziedzicami antyku, godzącymi Cycerona ze specyficzną słowiańską wrażliwością. Północna baśniowość i europejski rozum – jak określą to późniejsi komentatorzy. Oczywiście, musiało to mieć swoje skutki.


Kiedyś jeszcze bardziej na północ, bo w drodze na Nordkapp, mieszkanka arktycznego Honnisvåg opowiadała mi z dumą, że bliżej jej do bieguna niż do Rzymu. To była ważna deklaracja kulturowa – północ dystansuje się od antyku, od południowych malarzy i poetów. Wybiera swoją niepojętość i mglistość, swoich zapomnianych bogów. Powodów jest wiele. Ma to, oczywiście, związek z odmienną historią tych rejonów, ta z kolei z oddaleniem od centrów cywilizacji. Ale ma tu pewien udział także specyficzna wrażliwość mieszkańców rejonów, których krajobraz został wyrzeźbiony przez lodowiec. Nieregularna rzeźba polodowcowych wzgórz sprawia, że gaiki i narzutowe głazy natychmiast zyskują walor objawienia – co z pewnością przyczyniło się do długiego przeżywania się tutaj pogańskich wierzeń. Jeszcze Skarga, pierwszy rektor Akademii Wileńskiej i jeden z najwybitniejszych polskich szermierzy kontrreformacji, pisał, że na Litwie wiarę trzeba nie tyle umacniać, co w ogóle ją wprowadzić. W oświeceniu na Litwie czczono ciągle inne światła: Słońce, Księżyc i pioruny, z czego z kolei w XX wieku dumna była Maria Gimbutas, światowej sławy archeolog. Kiedy powstała współczesna Litwa, to „północne” dystansowanie się od południa przybrało nowe, nacjonalistyczne zabarwienie – choćby w celu odróżnienia się od katolickiej Polski i nieodwołalnie już rosyjskiego prawosławia.


Po Powstaniu Styczniowym etniczni Litwini – jak sami to potem opisywali – obudzili się z długiego, nowożytnego snu. Od Jonasa Basanavičiusa, założyciela litewskojęzycznej gazety „Aušra”, wzięło się przekonanie, że unia z Polską była w rzeczywistości największą klęską bałtyjskiego narodu. Zdusiła pogańską istotę Litwy, zniszczyła to, co w starożytnym narodzie było oryginalne, pozbawiła go szansy na samodzielny państwowy rozwój. W celu usamodzielnienia się trzeba było zatem wyrwać z korzeniami to, co opresywne – polskość. Na chybotliwej etnicznej podstawie wschodni uczestnicy jagiellońskiej republiki, niesieni falą XIX-wiecznej idei narodowej, utożsamili wielonarodowe państwo z polską kolonizacją. Prawdziwa semantyczna hochsztaplerka. Potem poszło już łatwo – na zasadzie antytez. Jeśli Polacy mieli „otwarte słowiańskie dusze”, Litwini musieli okazać się, jak na północny lud przystało, chłodni. Jeśli Polacy chcieli wierzyć ortodoksyjnie, Litwini musieli znaleźć w swoim katolicyzmie coś nietypowego. I to wszystko zapewne stanęło za stwierdzeniem litewskiego filozofa Arvydasa Sliogerisa, że wiara jego ziomków nabrała nieobecnego gdzie indziej „rysu naturalistycznego i panteistycznego”, połączonego z chłodem w ekspresji religijnych uczuć.

/

Także i prosty ludek przyswoił sobie nowe, „rozgraniczające” zasady rozumowania, chociaż, naniesione na dawne, wciąż przeżywające się skojarzenia, dają one często efekty zgoła humorystyczne. Na dawnej Litwie to szlachta była, na ogół, wyznania rzymskokatolickiego, w odróżnieniu od w większości prawosławnego chłopstwa. Dzisiaj, kiedy trzeba już zdecydować się na narodowość, tożsamość często wyznaczana jest po linii tych właśnie skojarzeń. „Jakże ja nie Polak, jak mój brat ksiądz?” – wyjaśnia swoją przynależność etniczną jeden z podwileńskich chłopów.


Język jest jednak bezwzględny, nie poddaje się politykom i rządzi się swoimi prawami. Kiedy David Katz, badacz jidisz, poddał analizie wschodnioeuropejskie społeczności posługujące się tym językiem, okazało się, że jego specyficznie litewska odmiana ciągle używana jest nie tylko na terenie dzisiejszej Litwy, ale na Białorusi i Ukrainie, gdzie nadal określa się go jako „Litvisch” – i to „Litvisch” nadal wytycza granice dawnej Litwy.

 

Pytajmy o Litwę

 

Młode litewskie państwo o chłopskich korzeniach, jak wiele mu podobnych, stara się na siłę zbudować własną tożsamość – byle z dala od jakże atrakcyjnej kultury dawnej Rzeczpospolitej. „W kulturze litewskiej zakodowane są antypolskość, antyrosyjskość i antyżydowskość”, mówi znajoma Wilnianka. To mocne stwierdzenie, ale zapewne dużo w nim prawdy. Sondaże wskazują zresztą, że spośród tych trzech fobii antypolska jest najsilniejsza.


Szacuje się, że polskość na Litwie może zniknąć w ciągu kilkudziesięciu najbliższych lat. Ale, co dziwne, III Rzeczpospolita niewiele sobie z tego robi. Język polski, który wciąż, mimo wszystko, stanowi większość w stołecznym rejonie wileńskim, na dłuższą metę zanika. Dzisiaj w Wilnie można go studiować na dwóch uczelniach – przede wszystkim na Wileńskim Uniwersytecie Pedagogicznym. Co roku kandydatów jest mniej. Jak żalą się wykładowcy, coraz częściej nie przychodzą z zamiłowania do polskości, a tylko z braku pomysłu na przyszłość. Uniwersytet Wileński, wszechnica Mickiewicza i Słowackiego, utworzył Katedrę Filologii Polskiej dopiero w latach dziewięćdziesiątych, a i jej los bywał w ostatniej dekadzie niepewny. Chwila zatem nagli – rozplatają się kurczowe uściski, w których polska świadomość trzymała gród nad Wilią. Wileńszczyzna (a wraz z nią cała Litwa) nieubłaganie duchowo nam się wymyka, a wraz z nią umiera olbrzymia część nas samych. Pewne tradycje, wyrywane z korzeniami przez pokolenia zaborców i okupantów, ostatecznie zanikają, czyniąc tym samym mieszkańców tej części Europy zupełnie bezbronnymi.


Potrzeba nam Wileńszczyzny, jej dystansu do „Koroniarzy” i śpiewności tamtejszej polszczyzny, w której swojska „kupka kamieni” staje się nagle rzewną „pryzmeczką kamuszków”. Bez piękna wileńskich słów i imiesłowów współczesny język polski staje się bezduszny; jest tylko telewizyjnym gipsem, którym obywatele z północy i południa kraju nadwiślańskiego zalepiają dziury we własnej tożsamości.


Bez Litwy Korona byłaby pewnie, może i dziwnym pod pewnymi względami, ale jednak typowym drugorzędnym państwem Europy – Europy, do której nie dotarły rzymskie legiony, a chrześcijaństwo przyniesiono z tysiącletnim opóźnieniem. Dzisiaj, odarci z dziedzictwa wielokulturowej Rzeczpospolitej, Polak i Litwin dają sobie wmówić, że tak było w istocie. Dzięki uniom z Litwą, Rzeczpospolita zadała Europie zagadkę potężnej katolickiej republiki bez stosów. Państwo obojga narodów stało się na tyle silne, że długo nikt nie mógł na nią odpowiedzieć. Kiedy osłabło, rozpoczęła się długa i żmudna praca kolejnych zaborców – nauka zapominania.


Być może marzenie o państwie nienarodowym jest anachroniczne – historia współczesna pełna jest dowodów na to, że myślenie w kategoriach zwartych grup etnicznych czy religijnych jest nieuchronne. Czasem jednak anachronizm bywa profetyzmem, a „utopie złotego wieku” stają się mitami założycielskimi zbiorowych przedsięwzięć. Jeśli jednak jest to niemożliwe i nasze, Polski i Litwy, drogi rozeszły się ostatecznie i nieodwołalnie, to może chociaż da się powstrzymać „nowoczesnych” Litwinów przed niszczeniem tego, co w ich mniemaniu jest polskie i obce. Może z czasem nauczą się rozpoznawać w potomkach ejszyskiej szlachty element własnego dziedzictwa. Może da się przynajmniej ocalić wielkie, ponadnarodowe przedsięwzięcie z przeszłości w pamięci współczesnych Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Ostatecznie, łatwiej oszukać kogoś, kto nie zna swojej prawdziwej wartości. Nie przestawajmy zatem wszyscy pytać o Litwę i jej znaczenie.

 

Marta Kwaśnicka

 

Tekst ukazał się w kwartalniku FRONDA nr. 53/2009.