Jarosław Giziński

OŚRODEK ANALIZ STRATEGICZNYCH

Rok 2015 (a zwłaszcza jego druga połowa) był dla Viktora Orbána chyba najbardziej udanym okresem od wielkiego zwycięstwa wyborczego Fideszu wiosną 2010 r. Magazyn „Politico“ wymienił go na pierwszym miejscu w rzędzie polityków najmocniej w minionym roku wpływających na europejską politykę. „The Economist“ pokazał go na okładce wśród największych przeciwników liberalnej demokracji. Nie ma wątpliwości: Orbán może być lubiany lub nienawidzony, jednak ignorować go już w żaden sposób nie można. To spore osiągnięcie jak na przywódcę ledwie dziesięciomilionowego państwa, relatywnie niewiele znaczącego ekonomicznie i militarnie, a na dodatek leżącego na poboczu głównej europejskiej areny.

Dla europejskiej lewicy i liberałów stał się czymś w rodzaju politycznego demona. Po drugiej stronie politycznej palety dostrzeżono w nim jednak utalentowanego polityka, który mimo wywoływanych wciąż kontrowersji, a nawet ostrej, emocjonalnej krytyki nie boi się stawiać niewygodnych pytań i kwestionować kierunku jaki całej Unii Europejskiej narzucają zachodnioeuropejscy duzi i silni. Orbán bez kompleksów staje do dyskusji z Angelą Merkel, daje odpór Guyowi Verhofstadtowi czy Martinowi Schulzowi.

„Orbán bardziej niż kiedykolwiek w swojej pełnej zakrętów karierze pasuje do europejskiego ducha czasu“ – uzasadniła swój wybór redakcja „Politico“. Nie ulega wątpliwości, że miejsce w rankingu wpływowych postaci współczesnej polityki zapewniła mu przede wszystkim decyzja o budowie granicznych zasieków powstrzymujących nagły napływ imigrantów z południa. Wkrótce po tym dla europejskiego establishmentu stał się wrogiem publicznym, któremu zarzucano, że nie utożsamia się z politycznym hu-manizmem kanclerz Angeli Merkel czy szwedzkiego premiera Stefana Löfvena.

Od dawna nie lubiani przez lewicowo-liberalne elity i media Węgrzy okazali się doskonałymi chłopcami do bicia. Postawione latem zasieki na granicy z Serbią uznano wręcz za symbol moralnego wszetecznictwa. W zachodnich mediach przez kilka tygodni analizowano ciężką sytuację uchodźców i rzekomą brutalność węgierskiej policji. Nagłośnione zostało skandaliczne zachowanie reporterki marginalnej, nacjonalistycznej telewizji N1, która przewróciła syryjskiego uchodźcę z dzieckiem podczas gdy prawie niezauważony pozostał np. przypadek zastrzelenia Afgańczyka przez bułgarskich strażników granicznych. Po tym jak w pochodzącym z Węgier samochodzie odnaleziono zwłoki kilkudziesięciu migrantów kanclerz Austrii Werner Faynmann posunął się wręcz do imputowania wschodnim sąsiadom faszystowskich sentymentów.

Zmasowana krytyka Węgier trwała do czasu, gdy po paryskich zamachach terrory-stycznych (a zwłaszcza po wykryciu, że niektórzy ich sprawcy dotarli do Europy w po-toku migrantów z Bliskiego Wschodu) okazało się, że wobec rosnącego oporu społeczeństw naiwny europejski humanizm jest nie do utrzymania i gdy kolejni politycy – poczynając od premiera Bawarii Horsta Seehofera – zaczęli przyznawać, że wątpliwości Viktora Orbána są co najmniej uzasadnione. Tym bardziej, że uparcie trzymając się litery międzynarodowych umów – jak choćby Układu z Schengen lub protokołu Dublin II – Węgrzy okazali się w istocie bliżsi przestrzegania unijnych zasad niż ci, którzy ich pouczali w poczuciu moralnej wyższości. Nie mówiąc o tym, że rażące błędy w polityce integracyjnej wobec imigrantów Zachód popełniał już od długich dekad.

Jak na ironię pod koniec roku plan postawienia na własnej granicy „małych furtek“ ogłosił już sam Faynmann, a wkrótce o „pewnych utrudnieniach“ dla migrantów poinformowały rządy kilku państw, w tym wzorowej do niedawna Szwecji. Węgierskie pro-rządowe media triumfują przytaczając rosnącą grupę zachodnich publicystów powoli przyznających – tak jak Andrew Higgins na łamach „New York Timesa“, że Orbán „mógł mieć rację od samego początku“.

Nie chodzi jednak jedynie o kwestię przyjmowania (lub nie) uchodźców. Orbán w istocie zakwestionował europejski porządek, w którym duzi i silni ustanawiają kierunki i zasady przy milczącej zgodzie całej reszty. „To moralny imperializm“ – rzucił jeszcze we wrześniu pod adresem Angeli Merkel usiłującej zmusić wszystkich członków UE do przyjmowania centralnie rozdzielanych kwot uchodźców. Orbán kwestionuje sposób myślenia tradycyjnych europejskich elit, które nie dość że przyznają sobie monopol na rację to na dodatek ich myślenie i ocena rzeczywistości coraz bardziej rozchodzą się z wyobrażeniami coraz większej części wyborców. Nie ulega wątpliwości, że także z tego powodu uznany został za enfant terrible Europy.

Orbán wytyka zachodnim elitom hipokryzję – także tą skrywaną za parawanem politycznej poprawności. Wzywa do przywrócenia tradycyjnych – jeśli kto woli chrześcijańskich – wartości, które stoją w sprzeczności z brutalną Realpolitik, chciwością prowadzącą do kolejnych kryzysów, przeciwstawiają się popkulturze promującej przemoc i obyczajowość pozbawioną hamulców moralnych. Padają retoryczne pytania: dlaczego mielibyśmy słuchać pouczeń na temat konieczności prowadzenia rozsądnej polityki budżetowej w czasie gdy połowa państw zachodnich jest bardziej zadłużona? Albo po-uczeń o równym dostępie do rynku od Jean Claude’a Junckera, który sam kilka lat wcześniej szedł na rękę wielkim międzynarodowym koncernom uciekającym do Luksemburga w poszukiwaniu cichej przystani dającej ochronę przed podatkami w innych państwach Unii Europejskiej.

Odnosi to także do biznesu i relacji gospodarczych między państwami. Krytykowany za sławetną politykę „otwarcia na Wschód“, w ramach której Węgry poszukują kontaktów nie tylko z Rosją, ale także z niekoniecznie demokratycznymi państwami leżącymi w pasie od Turcji, przez Iran po Chiny sam Viktor Orbán (albo jego minister spraw zagranicznych Péter Szíjjártó) odpowiadał: przecież wy robicie to samo. Czy Angela Merkel albo Francois Hollande podczas zeszłorocznych wizyt w Chinach użyli terminu „prawa człowieka“? My kupujemy od Rosjan elektrownię atomową ale zachodnie koncerny budują bez wahania gazociągi przez Morze Bałtyckie (podpisując kolejne umowy w czasie obowiązywania nałożonych na Rosję sankcji!), a Francuzi chcieli sprzedać Putinowi najnowocześniejsze okręty desantowe. Dlaczego większym i silniejszym wolno więcej? A jeśli już chodzi o czysty biznes to zostawmy na boku moralizatorskie wykłady.

Trudno odmówić węgierskiemu premierowi racjonalności, choć z perspektywy Polski mówienie o czystym biznesie bez zobowiązań politycznych z obecną ekipą rządzącą na Kremlu (przy daleko idącej wstrzemięźliwości Węgrów w ocenie wydarzeń na Ukrainie) musi z pewnością wywoływać wątpliwości. Tym bardziej, że w przypadku państwa niezbyt silnego ekonomicznie pozostaje ryzyko nacisków ze strony Rosji, która wielokrotnie demonstrowała, iż wobec Europy środkowej i wschodniej nie cofa się przed groźbami i szantażem ekonomicznym.

Główny problem w relacjach Węgier z Zachodem polega jednak na w tym, że krytykując cynizm i naciąganie zasad przez zachodnie elity Orbán w swojej własnej praktyce politycznej naruszył kilka tabu. Chodzi o fundamentalne zasady zachodniej demokracji – jak trójpodział władzy czy niezawisłość wymiaru sprawiedliwości – których w okresie powojennym nie kwestionowały żadne siły polityczne, od lewicy po konserwatywną prawicę. Mimo wręcz rewolucyjnej retoryki za próbę zmiany porządku konstytucyjnego nie zabrały się ugrupowania nawet tak radykalne jak grecka Syriza.

Tymczasem podczas trwającej od 2010 r. „konserwatywnej rewolucji“ rząd Fideszu całkowicie zmodyfikował podstawy prawne funkcjonowania państwa, zmieniając w tym celu ponad 600 ustaw i kodeksów prawnych, łącznie z konstytucją. Węgierski premier przemawiając na letnim uniwersytecie w rumuńskim Baile Tusnad (węg. Tusnádfürdő) otwarcie zakwestionował konieczność trzymania się zasad liberalnej demokracji. Po-wiedział przy tym, że sukcesy mogą odnosić systemy inne niż zachodnie demokracje i wskazał jako pozytywne, a przynajmniej warte uważnej analizy przykłady owych „skutecznych systemów“ Rosję, Turcję czy Chiny.

Takie postawienie sprawy zirytowało już nie tylko zachodnich Europejczyków ale i Amerykanów, którzy od dawna wypominają rządowi Fideszu odchodzenie od kanonu demokracji, osłabianie trójpodziału władzy i utrudnianie życia niechętnym rządowi mediom. Po wciągnięciu na listę osób niepożądanych w USA kilku oskarżonych o korup-cję wysokich rangą urzędników węgierskich i po niezwykle krytycznym przemówieniu ambasador USA w Budapeszcie Colleen Bell w relacjach Budapesztu z Waszyngtonem powiało dawno nieodczuwanym chłodem. Na listę krytycznych uwag pod adresem Budapesztu Amerykanie dopisują też wyjątkowo słabe zaangażowanie Węgier w zachodnią wspólnotę obronną (mimo oficjalnych zapewnień o udziale we wspólnych akcjach NATO państwo wydające na obronność poniżej 1 proc. PKB pozostaje słabym sojusznikiem).

Orbán – niezależnie od politycznych kontrowersji, które wzbudza – okazał się prekursorem rozlewającego się coraz szerzej fermentu. Co ciekawe drogą buntu przeciwko dyktatowi tradycyjnych elit polityczno-biznesowych Europy podążają dziś siły polityczne spod najróżniejszych sztandarów ideologicznych. W podobne tony uderzają działacze zarówno polskiego Prawa i Sprawiedliwości, jak i francuskiego Frontu Narodowego czy radykalnie lewicującej hiszpańskiej partii Podemos albo greckiej Syrizy.

Dramatyczne zmagania z ubiegłoroczną falą uchodźców okazały się czynnikiem, który dramatycznie zmienił tendencje polityczne także na samych Węgrzech. Przyznają to niemal wszyscy węgierscy analitycy, niezależnie od opcji politycznej z którą sympatyzują. W niedawnym wywiadzie dla gazety „Magyar idők“ otwarcie mówił o tym np. prof. András Lánczi, szanowany w kręgach konserwatywnych politolog uchodzący za czołowego ideologa prorządowego think-tanku Százádvég.

Jeszcze rok temu niewiele wskazywało na to, że węgierski premier wyjdzie obronną ręką z kłopotów, które dawały się we znaki zarówno jemu samemu jak jego partii. Tuż po kwietniowych wyborach parlamentarnych w 2014 r. (Fidesz zdobył w nich prawie 45 proc. głosów co przełożyło się na 133 mandaty w 200-osobowym Zgromadzeniu Narodowym) popularność partii rządzącej i samego Orbána zaczęła spadać – z 44 proc. wio-sną 2014 r. do nieco ponad 30 proc. w pierwszych miesiącach 2015 r. Czerwona lamp-ka zapaliła się po tym jak partia rządząca utraciła na rzecz opozycji dwa mandaty parlamentarne w wyborach uzupełniających.

Taka amplituda nastrojów odnotowana została jako poważne ostrzeżenie tym bardziej, że na przełomie roku 2014 i 2015 przez kraj przetoczyła się fala protestów w związku z kilkoma błędnymi i skrajnie niepopularnymi decyzjami rządu szukającego na gwałt do-chodów. Najbardziej irytujący, zwłaszcza ludzi młodych okazała się pomysł opodatkowania ruchu w internecie. Były też i inne – jak wprowadzenie różnorakich opłat i quasi-podatków albo wyjątkowo niepopularna decyzja o zakazie handlu w niedziele. Wreszcie protesty związkowców wywołały problemy bytowe dużej części pracowników najemnych – niskie i wolno rosnące dochody a także zagrożenie ubóstwem dotykające prawie ćwierci Węgrów.

Rosnące niezadowolenie było o tyle dziwne, że partia rządząca cieszyła się wcześniej niesłabnącym poparciem większości wyborców pamiętających skutki nieudolnych rządów socjalistów. To w czasie rządów lewicy w latach 2002-2010 doszło do poważnych perturbacji gospodarczych skutkujących kryzysem tak głębokim, że Budapesztowi wróżono wręcz los Aten. Podczas drugiej kadencji Fideszu u steru władzy (po raz pierwszy Viktor Orbán był premierem w latach 1998-2002) groźbę zapaści udało się zażegnać dzięki radykalnym działaniom rządu, ale także dzięki naciskom Brukseli, o czym źródła rządowe wspominają niechętnie (to Komisja Europejska wymusiła zejście z deficytem budżetowym poniżej granicy z Maastricht, choć ówczesny minister gospodarki György Matolcsy domagał się wręcz poluzowania rygorów).

Większość Węgrów akceptowała zmiany. Podobały się zwłaszcza działania rządu podkreślające podmiotowość państwa. Po fatalnych skutkach zadłużenia olbrzymiej rzeszy ludzi w obcych walutach z zadowoleniem powitano twardą politykę wobec banków (głównie zagranicznych), na które nałożono najwyższy w Europie podatek bankowy sięgający w przypadku największych instytucji finansowych 0,53 proc. sumy bilansowej. Nie tylko spodobało się to jego wyborcom ale co gorsza okazało się zaraźliwym przykładem także dla kilku innych państw. Innym znienawidzonym przez banki posunięciem stało się obligatoryjne przewalutowanie kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich (i to na krótko przed gwałtownym skokiem kursu szwajcarskiej waluty).

Równie zdecydowane posunięcia Orbán zastosował wobec wielkich sieci handlowych (choć z powodu sprzeciwu Unii Europejskiej będą one musiały zostać złagodzone), firm telekomunikacyjnych i przedsiębiorstw oferujących usługi komunalne. Zostały one obłożone „solidarnościowym“ podatkiem sektorowym. Do tego doszło wymuszona administracyjnie redukcja cen energii dla gospodarstw domowych. Propaganda rządowa na każdym kroku eksponowała „rozliczenie“ (obcego kapitału) i „obniżenie“ (kosztów życia). Hasłem przewodnim stał się eksponowany na reklamowych bilbordach slogan „Węgry działają lepiej“.

Nie oznacza to bynajmniej, że Orbán automatycznie stał się przeciwnikiem obcego kapitału jako takiego. Od dawna twierdził, że „gospodarce spekulacji“ przeciwstawia „gospodarkę opartą na pracy“, której istotą jest tworzenie realnej wartości a nie obracanie kapitałem. Dlatego rząd bez żalu przyjmował do wiadomości zapowiedzi wycofania się kilku zagranicznych banków (Citi, Erste, Sberbank, Raiffeisen), zaś z otwartymi ramio-nami witał inwestycje przemysłowe. Ich symbolem stała się najnowocześniejsza w Eu-ropie fabryka Mercedesa zbudowana w Kecskemét. Węgry stały się wielkim środkowo-europejskim zagłębiem przemysłu motoryzacyjnego (ma on 23 proc. udział w produkcji przemysłowej kraju i 13 proc. udział w eksporcie).

Podobnie dychotomiczna okazała się polityka europejska rządu Fideszu. O ile na po-ziomie retoryki wyżsi urzędnicy z samym premierem na czele demonstrowali niezależność od Brukseli i zdanie odrębne w wielu kwestiach (Orbán kilka razy mówił wręcz o „kolonizowaniu“ Węgier przez Zachód a Brukselę porównywał do Moskwy z epoki socjalizmu) to w naprawdę decydujących kwestiach Budapeszt raczej nie sprzeciwiał się ważnym wspólnym decyzjom takim jak wprowadzenie sankcji wobec Rosji albo utrzymanie wspólnej polityki energetycznej. Było to nieracjonalne w sytuacji obfitego wykorzystywania europejskich funduszy pomocowych, bez których w kryzysowych latach Węgry popadłyby w poważne kłopoty (np. niemal 90 proc. projektów infrastrukturalnych zrealizowano ze środków unijnych). Taką wstrzemięźliwość Orbán zachował aż do demonstracyjnego wyrażenia zdania odrębnego w kwestii przyjmowania uchodźców.

Zmianami odebranymi pozytywnie było wprowadzenie prorodzinnej polityki podatkowej (posiadające troje dzieci rodziny o przeciętnych dochodach praktycznie nie płacą po-datków dochodowych) i obniżenie stawek CIT. Wprowadzono też 16 proc. podatek liniowy, choć na ten temat wielu ekonomistów wypowiada się krytycznie wskazując, że największy zysk odnotowały osoby o najwyższych dochodach, a dla części osób najuboższych suma podatku PIT w niektórych przypadkach wzrosła ponaddwukrotnie.

Efekt pozytywnej zmiany zaczął wyczerpywać się w po wyborach w roku 2014. Węgrzy najwyraźniej zmęczyli się rozpoczętą cztery lata wcześniej nieustającą rewolucją, tempem i głębokością motywowanych często ideologicznie reform, z którymi część społeczeństwa przestała się utożsamiać. Wyborcy z rosnącym krytycyzmem obserwowali bezwzględne egzekwowanie większości konstytucyjnej Fideszu, absolutną dominację w systemie sądowniczym, podporządkowanie mediów publicznych i systematycznie podkładanie nogi krytykującym posunięcia władz mediom prywatnym.

Problemy, których przejawem stał się spadek notowań sondażowych koalicji rządzącej (poza Węgrami prawie niezauważany jest mniejszy koalicjant – Chrześcijańsko-Demokratyczna Partia Ludowa) zaczęły się kilka miesięcy po drugich, wygranych bez trudu wyborach. Fidesz – wcześniej ugrupowanie realizujące głębokie zmiany uzasadniane trudną sytuacją kraju (ale także swoją misją historyczną) – zaczął być postrzega-ny jako partia władzy, której funkcjonariusze w zbyt ostentacyjny sposób zaczęli troszczyć się o własne interesy. Uwadze wyborców nie uszło to, że starzy weterani Fideszu, z którymi Viktor Orbán zakładał swoją partię ćwierć wieku temu stopniowo odchodzili w cień a na ich miejsce pojawili się znacznie młodsi, asertywni politycy tacy jak szef kancelarii premiera János Lázár, minister spraw zagranicznych Péter Szíjjártó, wiceprzewodniczący Fideszu Lajos Kósa, czy wpływowy burmistrz Budapesztu Antal Rogan. Znany węgierski politolog Gábor Török mówiąc o tym nowym pokoleniu ludzi władzy stwierdził, że to już nie idealiści lecz „inwestorzy polityczni“ oczekujący także korzyści ze sprawowanych przez siebie funkcji. Medialne doniesienia o owych korzyściach wywoływały niesmak i krytykę.

Równie krytycznie oceniane były także zbyt bliskie związki władzy z wpływowymi, majętnymi przedsiębiorcami budującymi swoją pozycję dzięki zamówieniom publicznym. Najbardziej prominentną postacią w tym kręgu był do wiosny tego roku Lajos Simicska, najbogatszy Węgier, szef wielkiego holdingu Közgtép (kontrolującego także prorządowe media), prywatnie bliski kolega premiera jeszcze z czasu studiów. Zerwanie wieloletniej przyjaźni – podobno z powodu podpisania na początku roku wielkich kontraktów energetycznych z Putinem, którego znany z antysowieckich poglądów Simicska nie cierpi – doprowadziło do wewnątrzpolitycznej burzy, ale odsłoniło też kulisy nie zawsze czystych związków świata polityki i wielkiego biznesu na Węgrzech.

Ostatnim ogniwem serii błędów politycznych Fideszu okazała się polityka informacyj-na. Zbyt uproszczona i jednostajna propaganda sukcesu prowadzona monotonnie w kontrolowanych przez rząd mediach publicznych zaczęła podważać ich wiarygodność. Do tego dochodzi niezrozumiała, chaotyczna polityka personalna (w grudniu po raz kolejny zwolniono dużą grupę dziennikarzy, w tym nawet autorów najpopularniejszych programów). Mimo finansowania przez państwo na poziomie 80 mld forintów (270 mln euro) łączna oglądalność wszystkich kanałów telewizji publicznej nie przekracza 15 proc. (dwie główne telewizje prywatne RTL Klub i M2 przyciągają prawie 30 proc. widzów).

Nic dziwnego, że rząd zaczął poszukiwać atrakcyjnej tematyki ilustrującej kontynuację swoich sukcesów. Od początku roku w polityce informacyjnej ważne miejsce zajęło podkreślanie poprawy w gospodarce. Rzeczywiście w ubiegłym roku dały się zauważyć pozytywne efekty polityki ekonomicznej Fideszu. Pierwsze, wówczas jeszcze niepewne i związane z jednorazowymi czynnikami (np. z likwidacją OFE) symptomy trwałego wychodzenia z kryzysu pojawiły się już w 2013 r. W trakcie następnych kilkunastu miesięcy tendencja ta uległa wyraźnemu utrwaleniu.

W pierwszym kwartale 2015 r. w Budapeszcie z entuzjazmem odnotowano, że gospodarka węgierska odnotowała prawie najwyższe tempo wzrostu w Europie (chwilowo zbliżające się nawet do 4 proc.). Wyraźnie zmniejszyło się też bezrobocie (obecnie 6,5 proc.). Rosną płace, eksport i konsumpcja wewnętrzna. Poprawił się też stan finansów publicznych a dzięki obniżeniu deficytu poniżej 3 proc. Komisja Europejska zakończyła wobec Węgier procedurę nadmiernego zadłużenia. Poszukujące dźwięcznych określeń media europejskie – nawet te krytykujące wcześniej Budapeszt – zaczęły pisać o „skoku panońskiej pumy“.

Krytycy zaznaczają jednak, że obraz sytuacji nie jest aż tak różowy jak pokazują to oficjalne dane. PKB w rzeczywistości wciąż nie odzyskał jeszcze poziomu z 2008 r., a po-ziom zadłużenia państwa wciąż pozostaje wysoki (nieco poniżej 77 proc. PKB). Ponad 200 tys. miejsc stworzonych w ostatnich latach pracy to tylko słabo opłacane roboty publiczne. Także utrzymanie wysokiego tempa wzrostu będzie raczej niemożliwe – wzrost PKB na koniec roku zwolnił do 2,8 proc., a w przyszłym roku może zejść w okolice 2 proc. Nadal wysokie są obciążenia podatkowe (udział podatków w dochodach państwa to ponad 39 proc., a podstawowa stopa VAT na poziomie 27 proc. pozostaje najwyższa w Europie). Mimo skutecznego przyciągania zagranicznych inwestycji bezpośrednich ogólny poziom inwestycji w gospodarce jest zbyt niski. Prawdopodobnie nieco zmniejszy się też efekt transferów z funduszy europejskich, które w ubiegłych latach wykorzystywano szczególnie intensywnie.

To jednak na razie tylko dywagacje ekonomistów. Realnie pojawiające się pozytywne trendy w gospodarce zaczęły pomagać Fideszowi, którego notowania w pierwszych miesiącach roku ustabilizowały się. Zaś wszelkie rozważania o ekonomii i polityczne spory wewnętrzne zeszły na plan dalszy gdy wiosną na Węgry dotarł pochód uchodź-ców, czy też jak konsekwentnie nazywały ich rządowe media „osób nielegalnie przekraczających granicę“. Strach przed masową migracją okazał się tak silny, że w ciągu zaledwie kilku tygodni wszelkie inne problemy przestały się liczyć. Tym bardziej, że w odróżnieniu od Polski, Czech czy Słowacji gdzie zagrożenie było raczej teoretyczne – Węgrzy autentycznie musieli stawiać czoła napływowi dużych grup uchodźców. W letnim szczycie przez granicę z Serbią przetaczało się nawet 12 tysięcy ludzi dziennie.

Obrazy migrantów koczujących w przygranicznym Röszke, na dworcu Keleti w Budapeszcie albo w obozach w Debreczynie i Bicske a potem przy granicy z Austrią wywołały prawdziwy szok. Węgrzy nie znający obcej cywilizacyjnie migracji poddali się narracji serwowanej głównie przez populistyczną, ksenofobiczną i skrajnie prawicowa partię Jobbik, która już w trakcie kampanii wyborczej w 2014 r. wyrosła na druga siłę polityczną w kraju z poparciem przekraczającym chwilami 20 proc. Początkowo przewodniczą-cy partii, rzutki organizator i sprawny mówca Gábor Vona w swojej walce konkurencyjnej z Fideszem koncentrował się na oskarżeniach rządu o korupcję i porzucenie zasad etycznych, jednak po pojawieniu się migrantów cała propaganda Jobbiku skupiła się na zagrożeniu „potopem obcych“.

Radykalne decyzje podjęte przez rząd Fideszu wynikały z jednej strony z autentyczne-go przekonania o konieczności zatrzymania fali migracyjnej i z chęci pokazania brną-cym w kolejne absurdalne błędy politykom zachodnim, że trzeba wreszcie stawić czoła problemowi. Z drugiej strony zostały wymuszone właśnie przez rosnącą popularność Jobbiku, który tu i ówdzie zaczął już sięgać po władzę w samorządach. Orbán nie miał wyjścia: 14 czerwca zapadła decyzja o budowie 175-kilometrowego płotu na granicy z Serbią. Budapesztu nie powstrzymała ani krytyka opozycji i organizacji pozarządowych, ani naciski z Zachodu. Doszło nawet do zgrzytu w samym rządzie, gdy do dymisji podał się minister obrony Csaba Hende uważający, że podlegli mu żołnierze nie mogą wykonać pracy w narzuconym im szaleńczym tempie. Graniczny płot jednak po-wstał.

Gdy w październiku migracyjny „potop“ został ostatecznie powstrzymany popularność premiera podskoczyła do 43 proc., a Fidesz znów zdeklasował wszystkich oponentów notując w sondażach preferencje wyborcze na poziomie 51 proc. Oczywiście sprawa uchodźców okazała się najważniejsza, ale to nie jest to jedyny powód umocnienia pozycji Orbána. Nawet jego przeciwnicy przyznają, że szef Fideszu zawsze odzyskuje wigor w sytuacjach kryzysowych i dopiero wówczas udowadnia, że jest jedyną postacią na Węgrzech zdolną do przeprowadzania wielkiego manewru politycznego i objęcia przywództwa (notabene podobny efekt można było zaobserwować podczas wielkiej powodzi w połowie 2013 r.).

Naruszane standardy demokracji, skandale korupcyjne, zachłanni karierowicze w otoczeniu premiera, nadmierne sympatie prorosyjskie i szkodliwy konflikt z Amerykanami – wszystko to dla większości Węgrów przestało się liczyć. Przynajmniej do czasu gdy machina informacyjna władzy jest w stanie utrzymać ich w przekonaniu, że wobec za-grożenia najważniejsza jest narodowa jedność.

Do powrotu Orbána na szczyt po raz kolejny walnie przyczynili się… jego oponenci. Skłóceni, pozbawieni instynktu politycznego i jasnej wizji przywódcy opozycji mogli wystąpić jedynie w roli wyblakłego tła, na którym wzmocniony premier mógł lepiej za-błysnąć. Nawet pozbawiony głównego argumentu Jobbik stracił w sondażach kilka punktów procentowych. Zaś trwająca kilka miesięcy ostra krytyka zza granicy tylko skupiła wokół Orbána Węgrów uważających, że ich kraj znów jest niesprawiedliwie atakowany (właśnie dlatego z wielką satysfakcja odnotowywana jest solidarność okazana Budapesztowi przez państwa Grupy Wyszehradzkiej).

W takim przekonaniu utrzymują ich zresztą media publiczne. Bodaj w żadnym innym kraju europejskim kryzys migracyjny nie jest wciąż aż tak bardzo eksponowany jak na Węgrzech. W mediach wszechobecne są wykupowane przez rząd reklamy społeczne o treści “Obowiązkowe kwoty uchodźców zagrażają naszej kulturze i bezpieczeństwu“. Wystąpieniom członków rządu towarzyszy na mównicy hasło „obronimy kraj“. Nie ma przy tym znaczenia, że zagrożenie ze strony ok. 218 tys. migrantów, którzy w tym roku dotarli na Węgry okazało się w rzeczy samej iluzoryczne. Niemal wszyscy wyjechali do Niemiec i Skandynawii.

W atmosferze mobilizacji i odzyskiwania politycznego wigoru odbył się w połowie grudnia (odłożony o miesiąc powodu zamachów w Paryżu) zjazd Fideszu. Po raz ko-lejny zmieniło się kierownictwo partii, z którego znów odeszło kilku starych aktywistów. O wyborach ewentualnego nowego przywódcy oczywiście mowy być nie mogło. Mało kto pamiętał jeszcze rzuconą mimochodem kilka miesięcy temu uwagę Orbána, że czuje się zmęczony i właściwie nadszedł już czas, by rozejrzeć się za godnym następcą. Kilku publicystów wdało się wtedy w domysły co stało za tymi słowami, choć zapewne była to ledwie kokieteria na użytek medialny.

Polityczna emerytura Orbána w wieku 52 lat musiałaby być czymś wręcz nieprawdopodobnym. Tego nie potrafiłaby sobie wyobrazić większość Węgrów, ani jego zwolennicy ani zagorzali wrogowie. Zdaje się, że on sam chyba też nie, gdyż w swoim głównym przemówieniu podczas zjazdu zapowiedział „gotowość do wzięcia odpowiedzialności za kraj w 2018 r.“. Właściwie to zdanie – powtarzane następnego dnia przez cały kraj – można potraktować jako zapowiedź otwarcia następnej kampanii wyborczej. Jeśli przez najbliższe dwa lata nie przeciągnie nad Dunajem żadna niespodziewana polityczna burza to wynik kolejnych wyborów nie powinien okazać się trudny do przewidzenia.

<<<MUSISZ TO PRZECZYTAĆ! ENCYKLOPEDIA ... KOŃCA ŚWIATA!!! >>>