Gdy przeglądam kalendarz liturgiczny czy odmawiam Liturgię Godzin, niemal co tydzień (a czasem częściej) trafiam na imiona męczenników rzymskich. Pierwsi papieże, Ojcowie Kościoła pierwszych wieków, biskupi, kapłani i setki osób świeckich, mężczyzn, kobiet i dzieci wspominani są regularnie podczas modlitwy Kościoła i pozostają obecni w myśleniu współczesnych. Czytając o nich,  trudno wątpić, że inaczej być nie może. Pamięć o ich ofierze jest fundamentem Kościoła, a ich męczeństwo zbudowało w istocie i umocniło Kościół. Bez nich byłby on inny, a my, współcześni chrześcijanie, nie mielibyśmy wzorca postępowania, gdy państwo stawia nas wobec wyzwań analogicznych (choć na szczęście nieowocujących męczeństwem dosłownym) do tych, przed którymi stali męczennicy Cesarstwa Rzymskiego.

Prześladowanie, męczeństwo wpisane jest w historię chrześcijaństwa od samego początku. I przypomina nam o tym niezwykle dobitnie kalendarz liturgiczny. Już w dzień po Bożym Narodzeniu obchodzimy wspomnienie męczeństwa św. Szczepana, który uznawany jest za pierwszego męczennika Kościoła. Zginął on z ręki Żydów, którzy nie akceptowali rozwijającego się wówczas kultu Jezusa Boga i człowieka. Po nim w ramach prześladowań żydowskich ginęli jeszcze inni, choćby św. Jakub Starszy, skazany na śmierć przez arcykapłana Annasza syna Annasza pod nieobecność namiestnika rzymskiego.

Społeczność zazdrośnie zamknięta

Ogółem w tych pierwszych prześladowaniach mogło zginąć około dwóch tysięcy chrześcijan, skazywanych przez Sanhedryn czy inne sądy na śmierć za herezję, czyli uznanie, że Jezus z Nazaretu był Bogiem (a taką wiarę wyznawali, choć wyrażoną właściwym sobie językiem, już pierwsi pochodzenia żydowskiego chrześcijanie), a nie uzurpatorem i oszustem. Męczeństwo nie było jednak dla chrześcijan zaskoczeniem. Zapowiedział je im bowiem sam Jezus, który w wielu miejscach Ewangelii podkreślał, że jego uczniowie będą prześladowani, jak On był prześladowany. „...podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. (...) A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich" (Łk 21, 12-18) – mówił Jezus.

Prawdziwość tego proroctwa najlepiej widać było jednak w samym Rzymie, później zaś – w Cesarstwie Rzymskim, które wyniosło prześladowania chrześcijan do zupełnie nowego wymiaru. Rozpoczął je po pożarze Rzymu w roku 64 cesarz Neron. A ich historię, w znakomitym literackim opisie, wielu Polaków zna z Sienkiewiczowskiego „Quo vadis". Chrześcijanie stali się wówczas klasycznym kozłem ofiarnym. Plotka obarczała winą za pożar samego cesarza, ten więc musiał znaleźć kogoś, na kogo mógłby owe oskarżenia zrzucić. Tym kimś stali się chrześcijanie, którzy – jak relacjonował rzymski historyk Tacyt – „okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy albo przybici do krzyżów, gdy zabrakło dnia, palili się jak pochodnie". Okrutne prześladowania, ograniczone do samego miasta Rzym, trwały cztery lata, aż do śmierci cesarza, i przyczyniły się do utrwalenia negatywnego wizerunku wyznawców Chrystusa.

W ich  odpowiedzialność za spalenie Rzymu zresztą nikt z intelektualistów i polityków nie wierzył. Tyle że i oni wspierali cesarza, uznając, że śmierć należy się chrześcijanom za ich rzekomą „nienawiść do rodzaju ludzkiego", a także tendencje wywrotowe. Pogańscy intelektualiści nie potrafili zaakceptować religii, która wyznając jednego Boga, odrzuca w całości możliwość oddawania kultu religijnego innym bóstwom, a także państwowego kultu cesarza. Tyle że chrześcijanie (podobnie zresztą, jak prześladowani z tego samego powodu Żydzi) nie mogli się zgodzić na to, by uznać, że obok Boga, który objawił się ostatecznie w Jezusie Chrystusie, istnieli jacykolwiek inni bogowie. Byłoby to, tak zresztą jest i obecnie, zaprzeczenie istoty chrześcijańskiej wiary, wedle której to Jezus jest jedynym Panem i Zbawicielem. Takie myślenie, wykluczające kult państwowy, było absolutnie nie do zaakceptowania przez nawet sprzyjających monoteizmowi myślicieli pogańskich.

Nie bez znaczenia dla powszechnej niechęci do chrześcijan było także to, że stanowili oni w tamtym czasie społeczność dość mocno odizolowaną od pogańskiego otoczenia. Ściśle przestrzegane, przynajmniej w pierwszym wieku, zapisy synodu jerozolimskiego, który zakazywał spożywania krwi (a to interpretowano rozszerzająco, tak że nie wolno było spożywać także mięsa niewykrwawionego czy mięsa zwierząt, które padły), sprawiały, że chrześcijanie nie mogli jeść posiłków z poganami. Chrześcijanie w pierwszych dwóch wiekach niechętnie dopuszczali także do małżeństw mieszanych, które rygorystycznie nastawieni moraliści, jak choćby Tertulian, traktowali na równi z cudzołóstwem. W efekcie – co mocno podkreśla Marcel Simon w „Cywilizacji wczesnego chrześcijaństwa" – chrześcijanie zaczęli być postrzegani jako społeczność „zazdrośnie w sobie zamknięta".

„Wrażenie to jest tym silniejsze, że w przeciwieństwie do kultu synagogalnego niektóre jego obrzędy otoczone są tajemnicą: uczestnictwo w Eucharystii, stanowiącej centralną część liturgii, jest przywilejem, z którego korzystają tylko ochrzczeni; nawet katechumeni, a tym bardziej poganie, byli z niej wykluczeni" – wskazuje Simon. Niewiedza, a także pogarda wobec „innych" rodziła podejrzenia o to, że w czasie swoich nabożeństw dopuszczają się oni najgorszych możliwych zboczeń: kazirodztwa, mordów rytualnych czy antropofagii.

Nie składają ofiar!

Większość z tych zarzutów (formułowanych przez ludzi pióra przez kolejne dziesięciolecia) powróciła w czasie kolejnej fali prześladowań, za czasów cesarza Domicjana około roku 95. Tym razem objęło ono zarówno chrześcijan, jak i Żydów (w większym  stopniu tych ostatnich, bo to na nich skupił się cesarz, chrześcijan prześladując niejako przy okazji, nie jest nawet jasne, czy świadomie), których oskarżono o „ateizm". Oskarżenie to można zrozumieć tylko, jeśli uświadomimy sobie, że Rzym oparty był na religii państwowej, w skład której wchodził nie tylko oficjalny kult bożków, ale także cesarza. Ci zaś, którzy odmawiali w nim uczestnictwa, byli uznawani za ateistów, a także wichrzycieli, którzy kwestionują prawo państwowe. Podobne zarzuty – trudno tego nie dostrzec – formułują także współcześni wyznawcy religii liberalizmu, którzy domagają się od chrześcijan, by ponad zasadami wiary i moralności postawili oni zasady liberalnej demokracji, a gdy wyznawcy Chrystusa odmawiają, słyszą zarzut o kwestionowanie zasad państwa prawa czy „świętej demokracji".

12 lat później kolejna fala prześladowań będzie już jednak skierowana wprost przeciw wyznawcom Chrystusa. Szczególnie ostry przebieg miały one w Judei, gdzie do zarządzającego nią z woli cesarza Trajana Pliniusza Młodszego zaczęły napływać listy denuncjujące chrześcijan. Urzędnik nakazał aresztowanie wszystkich, którzy ulegali „zgubnym zabobonom", a później zatwierdził pierwsze wyroki śmierci. Gdy jednak okazało się, że donosów jest coraz więcej, a chrześcijanie nie tylko wyznają swoją wiarę, ale też odmawiają złożenia ofiar rzymskim bogom (a w ten sposób sprawdzano realność ich wiary), napisał z prośbą do cesarza o wyjaśnienie, jak ma postępować. „Czy gdy nie ma zbrodni, karać samo imię chrześcijanina czy też karać zbrodnie nieodłącznie z imieniem związane?" – pytał urzędnik. A cesarz odpowiadał, że już samo wyznawanie (jeśli konsekwentne) chrześcijaństwa jest wystarczającym powodem do skazania (zazwyczaj) na śmierć. Warto mieć jednak świadomość, że mimo tej opinii sam Trajan nie nakazywał poszukiwania chrześcijan, a na wszczęcie procedury sądowej pozwalał jedynie, gdy donos był podpisany imiennie i zgodny z procedurami.

[koniec_strony]

Dla chrześcijan decyzja ta nie była jednak wygodna. W istocie oznaczała ona, że chrześcijaństwo było nielegalne, i choć nie zawsze je ścigano, a jego wyznawców nie zawsze prześladowano, to zawsze mogło do tego dojść. Postępowanie wobec nich zależało więc zarówno od dobrej woli cesarzy, zarządców prowincji, ale także nastawienia opinii publicznej. Gdy tylko ludzie zaczynali szemrać przeciwko chrześcijanom, władza rzucała im ich na pożarcie. Sytuacja nie zmienia się jakoś radykalnie za panowania cesarza Hadriana i Antonina Piusa. Chrześcijanie są nadal zabijani, ale prześladowania nie przyjmują masowej formy.

Niechęć do chrześcijan była także wzmacniana i uzasadniana ideologicznie przez ówczesnych intelektualistów. Decyzji Nerona bronili zarówno Tacyt (który był jedynie zniesmaczony okrucieństwem, z jakim traktowano chrześcijan, nie negował jednak ich winy), jak i Swetoniusz, który prześladowanie ich wymienia wśród zasług cesarza. Cesarz Hadrian w liście do konsula Serwiana podkreślał, że chrześcijanie to „rodzaj ludzi bardzo buntowniczych, kłamliwych, niesprawiedliwych", a filozof i władca Marek Aureliusz gardzi nimi, uznając, że ich pragnienie męczeństwa jest głupotą, a ich religia jest niespójna i nieracjonalna. Za jego zresztą czasów doszło do największego od czasu rzezi Nerona pogromu chrześcijan. Tym razem miejscem kaźni był Lyon, gdzie władze nie tylko oskarżyły chrześcijan o kazirodztwo i ludożerstwo, ale też masowo skazywały na śmierć nawet tych, którzy zdecydowali się wyrzec się wiary. Ofiary uśmiercano wyjątkowo okrutnie, a ich zwłoki spalono, by odebrać im możliwość zmartwychwstania.

Sytuacja na krótko polepszyła się za rządów Kommodusa, którego nałożnica skłaniała się ku  chrześcijaństwu (choć nie przyjęła chrztu), ale już Septymiusz Sewer wprowadził (po raz pierwszy całkowicie oficjalnie) zakaz nawracania pogan na chrześcijaństwo i judaizm. Decyzja ta miała zatrzymać błyskawiczny rozwój tych religii, a także ochronić państwo rzymskie, które opierało się na religijnych pogańskich zasadach.

Dekret ten nie penalizował samego wyznawania chrześcijaństwa, to bowiem pozostało dozwolone, ale nie pozwalał na przyjmowanie nowych wiernych (i karał zarówno ich, jak i tych, którzy ich nawracali). Nie jest jasne, czy dozwolone było chrzczenie i wychowywanie po chrześcijańsku dzieci urodzonych w chrześcijańskich rodzinach, ale wiele wskazuje na to, że zdarzały się – niezależnie od tego, czy zgodnie z wolą cesarza czy nie – także wyroki  w takich sprawach. Na podstawie tych dokumentów, które – gdyby zastosowano je z całą surowością – mogłyby oznaczać koniec chrześcijaństwa, skazano na śmierć Perpetuę i Felicytę (które wciąż wymieniamy w litanii do Wszystkich Świętych odmawianej choćby podczas chrztu), a także rozpędzono aleksandryjską szkołę katechetyczną, której twórca Klemens zmuszony był uciekać z własnego miasta. Ich bezpośrednią ofiarą był zaś ojciec Orygenesa, którego na podstawie tego prawa zamęczono.

Kolejni cesarze, choć prawa nie zmienili, nie egzekwowali go niemal w ogóle. Na krótko zmieniło się to po roku 235, gdy cesarzem został obwołany Maksymin Trak. Ten jednak uznał, że karać należy tylko „zwierzchników kościelnych jako winnych nauczania ewangelii". I choć jego rozporządzenia wprowadzono, to nie były one szczególnie mocno wcielane w życie. Skazano kilku biskupów, ale polityka antykościelna nie nabrała rozpędu. Wyjątkiem są krwawe prześladowania chrześcijan w Kapadocji, te ostatnie są jednak raczej spontanicznymi pogromami niż zaplanowaną polityką państwa. Sytuacja nie zmieniła się także później.

Jak wymusić apostazję?

Radykalną zmianę przyniósł natomiast cesarz Decjusz, który uznał, że źródłem kryzysu Rzymu jest  odejście od tradycji przodków. Aby odbudować potęgę państwa, konieczne więc było, jego zdaniem, odrodzenie tradycyjnej religii i umocnienie obyczajów. A na drodze do tego celu stała dynamicznie rozwijająca się religia, jaką było chrześcijaństwo. Cesarz wydał więc około roku 250 dekret, który w praktyce musiał doprowadzić nie tylko do ujawnienia wierzących w Chrystusa, ale także do ich autodenuncjacji. Chodziło mianowicie o to, by każdy mieszkaniec imperium złożył uroczystą ofiarę przebłagalną bogom. Na to chrześcijanie nie mogli się zgodzić i spora ich część się nie zgodziła. Zamykano ich więc w więzieniach, próbowano przekonywać, a niekiedy zabijano. Nie zabrakło jednak także chrześcijan, którzy wiary się wyrzekli (co było głównym celem Decjusza), jednak i oni, gdy tylko prześladowania ustawały, chcieli powrócić do porzuconej religii. Ich sytuacja dała początek bardzo ważnej debacie  teologicznej na temat możliwości pokuty i traktowania publicznych apostatów.

Jeszcze okrutniej potraktował chrześcijan (a dokładnie duchowieństwo i wyznawców Chrystusa z wyższych warstw społecznych) cesarz Walerian, który w 257 roku wydał edykt nakazujący duchownym chrześcijańskim złożenie ofiar bogom, a także pod karą śmierci zakazał im sprawowania nabożeństw. Rok później edykt został jeszcze zaostrzony. Kapłan, który odmówił ofiar, od razu był skazywany na śmierć, a podobne wyroki wydawano na chrześcijan z klasy senatorskiej i rycerskiej. Na nieco tylko łagodniejszą karę, czyli wygnanie, skazywano wysoko urodzone chrześcijanki. Wszystkim zaś bogatym wyznawcom Chrystusa konfiskowano majątek. Ataki na chrześcijan przerwała jego śmierć i edykt cesarza Galiena, który nie tylko odwoływał decyzje Decjusza, ale też nakazał zwrot miejsc kultu chrześcijanom, a nawet uznał prawo do zarządzania nimi przez biskupów. Nie oznaczało to jednak zmiany wcześniejszych decyzji cesarskich, nadal możliwe więc było skazywanie – na podstawie oficjalnych donosów – chrześcijan na karę śmierci czy wygnania. Nie miało  już ono jednak charakteru masowego. Okres zapoczątkowany przez ów edykt określany jest przez historyków mianem „czas małego pokoju w Kościele".

Pół wieku pokoju, w czasie którego biskupi byli otoczeni szacunkiem, chrześcijanie sprawowali niemal oficjalnie (choć wcześniejsze rozporządzenia nadal obowiązywały) funkcje państwowe, dobiega końca, gdy cesarz Dioklecjan podejmuje próbę nowego uzasadnienia władzy cesarskiej. To właśnie ten władca zaczął określać siebie mianem „syn Jowisza", podobny boski status (odpowiednio niższy) przypisano również zarządcom prowincji. Ich boski status podkreślały odpowiednie rytuały, w tym padanie przed nimi na twarz czy bicie czołem. Dla chrześcijan taki kult należny był tylko bogom, a wymaganie go wobec ludzi było bałwochwalstwem, na które nie można się było zgodzić. I – poczynając od armii rzymskiej, gdzie byli sporą grupą – nie godzili się na to. Pierwsi śmierć z tego powodu ponieśli setnik Marcellus i żołnierz Maksymilian, którzy odmówili kultu cesarza. Ich determinacja i odwaga w wyznawaniu wiary stała się początkiem ogromnych prześladowań chrześcijan. W 300 lub 302 roku zostaje wydana decyzja o tym, że każdy żołnierz musi złożyć ofiary religijne. Podobne decyzje zapadły także w odniesieniu do urzędników dworskich. Karą za odmowę miało być wydalenie z armii lub chłosta. Jednak już rok później cesarz wydał dekret nakazujący zburzenie kościołów, zniszczenie ksiąg liturgicznych i zakaz modlitw; kilka tygodni później został on uzupełniony nakazem aresztowania wszystkich duchownych; później podjęto decyzje o torturach dla tych z chrześcijan świeckich, którzy odmówili apostazji. Ostatnia decyzja z roku 304 zobowiązywała wszystkich chrześcijan do złożenia ofiar bogom, a także skazywała tych, którzy odmówili formalnej apostazji, na śmierć lub ciężkie roboty. Nie ma wątpliwości, że tym razem represje były naprawdę masowe, a objęły niemal całe imperium. Najwięcej wymienianych w rzymskich martyrologiach męczenników zostało zamordowanych za wiarę właśnie w tym okresie, a także gdy po rezygnacji Dioklecjana władzę na wschodzie cesarstwa przejął Galeriusz i jego cezar Maksymin Daja.

Ateiści zgubą Rzymu

Kres prześladowaniom przyniosła decyzja jednego z ich propagatorów, czyli Galeriusza, który po wielu latach dostrzegł, że taka polityka nie przynosi korzyści państwu. Chrześcijanie, którzy zostali zmuszeni do apostazji, wcale nie powracali bowiem do pogaństwa, ale stawali się ateistami czy może lepiej powiedzieć – ludźmi niereligijnymi. A to było dla państwa o wiele bardziej niebezpieczne niż zgoda na istnienie odmiennej od pogaństwa religii. I dlatego w napisanym na łożu śmierci dekrecie przywracał wolność religijną chrześcijanom, prosząc jedynie, by modlili się oni o pomyślność cesarstwa, cesarza. Zanim decyzje te zostały wprowadzone w życie, przez pewien czas prześladowano jeszcze chrześcijan w niektórych prowincjach, ale przeforsowanie tych decyzji wymusił ostatecznie Konstantyn. On także wraz z Licyniuszem potwierdził politykę tolerancji zawartą w edykcie mediolańskim, który uznał chrześcijaństwo i pozwolił chrześcijanom na wolność praktyk religijnych.

Czas męczeństwa i prześladowań pozostał jednak w pamięci Kościoła i chrześcijan jako czas szczególnego błogosławieństwa. To bowiem właśnie wtedy ukształtowały się zręby teologii i pojmowania świętości. A świadectwo wiary męczenników nadal ożywia wiarę wielu zupełnie współczesnych wyznawców Chrystusa, których także zmusza się do wybierania, czy ważniejszy jest dla nich kult „wielkiego liberalizmu" czy jednak Jezusa Chrystusa. Dziś w Europie za ten ostatni nie karze się śmiercią, ale już publiczną infamią tak. A właśnie od takiej infamii czy miękkich represji rozpoczęło się wielkie męczeństwo chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim. Dziś, wiele wieków po edykcie mediolańskim, coraz więcej wskazuje na to, że historia prześladowań może się powtórzyć. W liberalno-postępowej wersji.

Tomasz P. Terlikowski

Autor jest doktorem filozofii, redaktorem naczelnym Telewizji Republika

Artykuł ukazał się w "Plus i Minus" (Rzeczpospolita" 29-11-2014)