Bruksela zaproponowała właśnie stały mechanizm podziału uchodźców między kraje Unii Europejskiej w zależności od liczby ludności i poziomu PKB. Mechanizm miałby zostać uruchomiony w sytuacji kryzysu w jednym z państw członków UE, i odnosiłby się do nadwyżki uchodźców. Za brak zgody na przyjęcie uchodźcy groziłaby kara w wysokości 250 tys. euro od osoby. Niektórzy mówią, że to jeden z najmniej rozsądnych pomysłów Komisji Europejskiej. Ja pójdę dalej i powiem, że jest to propozycja wręcz idiotyczna ocierająca się o handel ludźmi. Ale groźba kar dla tych, którzy nie chcą przyjmować imigrantów i wizja gratyfikacji, dla tych które to uczynią, tak naprawdę nie rozwiąże problemów. Żaden kraj nie zapała do imigrantów większą miłością, a może stać się odwrotnie. 

Unijni urzędnicy łapią się wszelkich możliwych sposobów, by kryzys imigracyjny rozwikłać. W tej dyskusji warto jednak pamiętać o tym, że tzw. kwoty podziału uchodźców pomiędzy kraje UE przegłosowano już latem ubiegłego roku i do dziś nikt się z tego nie wywiązał. Rozlokowano zaledwie 1 proc. oczekujących na relokację. Niewielkie grupy przyjęły Belgia, Holandia czy Francja. W tej sytuacji dość groteskowo brzmią pohukiwania na Polskę, że jest niesolidarna, itp. W Holandii pojawił się np. pomysł, by zobowiązać Polskę do przyjmowania Syryjczyków z Turcji. Dość dziwnie brzmią słowa kard. Christopha Schönborna, który całkiem niedawno w jednym z wywiadów prasowych pytał Polaków co zrobili ze swoim chrześcijaństwem.

Strach przed uchodźcami jest nad Wisłą silny i z miesiąca na miesiąc rośnie. Widać to wyraźnie w badaniach opinii publicznej. Według badania CBOS z początku kwietnia aż 61 proc. z nas uważa, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców z krajów objętych konfliktami zbrojnymi. 33 proc. respondentów twierdzi, że powinniśmy ich ugościć, ale jedynie na krótki czas. To najniższa od roku akceptacja dla przyjmowania uchodźców. Różne są tego przyczyny. Główna leży najpewniej w strachu przed zamachami terrorystycznymi podobnymi do tych z listopada 2015 r. z Paryża, czy z marca 2016 r. z Brukseli. Ich sprawcami byli muzułmańscy terroryści. I to ich boimy się najbardziej.

Strachu przed radykalistami islamskimi nie przełamią gesty papieża, który wracając z wizyty na greckiej wyspie Lesbos zabrał do Watykanu kilka muzułmańskich rodzin. Nie przełamią go apele ojca świętego o to, by każda parafia katolicka na świecie przyjęła jedną rodzinę. Tego typu gesty bardzo łatwo podłapują tylko populiści.

Dobrego wyjścia z tego pata nie ma. Najlepiej byłoby – o co zresztą apeluje Kościół i organizacje humanitarne – pomagać na miejscu konfliktów. I ta pomoc z Polski płynie. Od listopada ub. roku do lutego 2016 roku tylko polski Kościół przekazał na potrzeby Syryjczyków 1,2 mln euro. Tylko w latach 2013–2015 Caritas Polska na pomoc dla Syrii przekazała ponad 400 tys. dol. Pieniądze wydano m.in. na opłacenie działania Centrum Medycznego Bab Sharki w Damaszku, a także na paczki dla dzieci. We współpracy z resortem spraw zagranicznych udzielono też wsparcia dzieciom uchodźców syryjskich znajdujących się w Jordanii. Na zajęcia edukacyjne w latach 2012–2013 wydano ok. 450 tys. dol. W tamtym roku za 20 tys. dol. kupiono leki dla Mobilnej Kliniki im. ks. Jerzego Popiełuszki w Iraku. Pomoc idzie nie tylko ze strony Caritasu, ale także za pośrednictwem Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie (PKWP). Jego polski oddział już w 2010 roku po II Dniu Solidarności z Kościołem Prześladowanym przekazał do Iraku ponad 856 tys. zł. W 2014 roku w ramach akcji „Ocalmy chrześcijan w Iraku" zebrano i przekazano ponad 2 mln zł. W tym samym roku – po VI Dniu Solidarności z Kościołem Prześladowanym – do Syrii przesłano ponad 3 mln zł. Łącznie przekazano ponad 6 mln zł – z tego ponad 4 mln zł pochodziły ze zbiórek do puszek w polskich parafiach. Na tę pomoc składają się wszyscy katolicy w Polsce. Nie można nam zatem zarzucać, że nic nie robimy. Nie jesteśmy w stanie pomóc wszystkim, ale pomagamy tym, którym możemy. I ta pomoc nie trafia tylko do wspólnot chrześcijańskich, ale także do muzułmanów. Czy naprawdę jesteśmy nieczuli i niesolidarni?

Nie ma wątpliwości, że w sytuacji zagrożenia życia powinniśmy pomagać wszystkim bez względu na narodowość czy wyznawaną wiarę. Obecna dyskusja o relokacji dotyczy jednak osób, którym nie grozi już śmierć. Znalazły się w Europie. Są w miarę bezpieczne, mają warunki do życia. Mówiąc zatem o ewentualnym przyjęciu w Polsce jakiś grup uchodźców w pierwszej kolejności winniśmy wyciągnąć rękę do chrześcijan. To są nasi bracia w wierze i oni muszą być traktowani priorytetowo. Wiara, którą wspólnie wyznajemy, jest jakimś gwarantem bezpieczeństwa. Chrześcijanom łatwiej będzie przyzwyczaić się do warunków panujących w chrześcijańskim kraju. Jest jakaś nić porozumienia… Chyba, że – i takie przypadki już się u nas zdarzały – wyjazd z rodzinnego kraju nie jest ucieczką związaną z chronieniem życia, ale z poszukiwaniem dobrobytu. Na tej płaszczyźnie porozumienia nigdy nie będzie. 

Dwa lata temu o sytuacji chrześcijan w Syrii rozmawiałem z Grzegorzem III Lahamem, zwierzchnikiem tamtejszego Kościoła melchickiego. Hierarcha mówił mi wtedy, że pokój na Bliskim Wschodzie jest możliwy pod warunkiem, że Europa i USA zjednoczą się w swoich działaniach i pomogą zmarginalizować bandytów. „Nie wysyłajcie broni i będziemy mieli pokój” – mówił. Podobny głos usłyszałem też od libańskiego kard. Bechara B. Rai, maronickiego patriarchy Antiochii. On też twierdzi, że jedyną szansą na pokój jest zatrzymanie dostaw broni dla dżihadystów. 

Zachód jednak tych słów nie słucha. Nieustannie podsyca konflikty między religiami, kulturami i cywilizacjami. I musi za to płacić. Sęk w tym, że słony rachunek bogate kraje tzw. starej Unii usiłują rozłożyć na całą wspólnotę. Czy trzeba się na to godzić?

Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą „Rzeczpospolitej”