W debacie publicznej pojawił się ostatnio temat samorządów. Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło pomysł, by liczbę kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów ograniczyć maksymalnie do dwóch. Kwestią otwartą pozostaje długość ich trwania oraz od kiedy wprowadzić zmiany. Ta druga kwestia ma znaczenie niebagatelne. Uznanie, że ci samorządowcy, którzy rządzą już co najmniej dwie kadencje, nie będą mieli prawa do startu w wyborach w 2018 roku, wywołało bowiem zdenerwowanie w szeregach Platformy oraz w PSL. Nie ma się czemu dziwić – obie partie w poprzednich wyborach osiągnęły niezłe wyniki, a ludzie Platformy od wielu lat rządzą w kilku dużych miastach – np. w Warszawie, Gdańsku czy Lublinie. Pod adresem PiS pojawiły się zatem zarzuty, że usiłuje dokonać zamachu na samorządność.

Z drugiej strony płyną z kolei argumenty, że ograniczenie liczby kadencji da szansę wykazania się wielu innym działaczom, którzy dziś nie mają odpowiedniej siły przebicia i przegrywają starcie z wieloletnimi rządcami. PiS tłumaczy też, że ograniczenia spowodowałyby likwidację układów, które obecne są przede wszystkim w mniejszych miejscowościach.

W 2014 roku w ponad 2,5 tysiącu gmin Polacy po raz siódmy wybrali władze. W dużej części – głównie w miejscowościach do 20 tys. mieszkańców – niewiele się zmieniło. Ci sami wójtowie bądź burmistrzowie rządzą kolejną kadencję, a rady gmin przeszły jedynie delikatny lifting. Na samorządowej mapie Polski bez trudu da się znaleźć takie miejsca, w których rządzący nie mają właściwie żadnej konkurencji, bo rady zdominowali przedstawiciele jednej opcji. W tych miejscowościach wójt jest właściwie udzielnym księciem. Rządy sprawuje otoczony dworem posłusznych radnych i urzędników. Można wręcz odnieść wrażenie, że zachodnioeuropejski standard cywilizacyjny fundamentu demokracji Polacy zamienili w samodzierżawie. To doprowadziło do nepotyzmu, stworzyło w gminach wiele wzajemnie powiązanych układów, które nie są zainteresowane zmianą. A dużą część społeczeństwa zniechęciło do jakiegokolwiek zaangażowania się w działalność samorządu, bo przecież i tak będzie, jak było.

Pytanie czy ograniczenie liczby kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów miast do dwóch lub trzech cokolwiek zmieni. Śmiem twierdzić, że nie.  Samorząd da się częściowo wyleczyć, likwidując przynajmniej tzw. układ lub, jak kto woli, dwór wójta. A mechanizm jego powstawania jest niezwykle prosty. Prawo zakazuje łączenia funkcji radnego z posadą dyrektora bądź kierownika jednostki administracyjnej podległej wójtowi. Radnym nie może zostać zatem szef miejskiej spółki wodociągowej czy dyrektor szkoły. Ale nikt nie zabrania startu głównemu księgowemu w spółce lub nauczycielowi historii. Wójtowi podlegają nie bezpośrednio, lecz pośrednio, co nie zmienia faktu, że są opłacani z budżetu, którym tenże zarządza. I konia z rzędem temu, kto odważy się mieć odmienne niż wójt zdanie na sesji rady.

To nie gołosłowie. Znam gminę, w której w 15-osobowej radzie jest aż dziewięciu radnych w różnym stopniu uzależnionych od wójta. W radzie jest główny księgowy miejskiej spólki, kilku nauczycieli i paru sołtysów. To dwór, który nie jest zainteresowany zmianą władzy. Z opinią owej grupy liczą się stojący w hierarchii nieco niżej. A tam są pracownicy urzędu gminy, szkół i innych jednostek samorządu (paradoksalnie, dyrektor szkoły w tej hierarchii stoi niżej  od sprzątaczki w jego placówce,  która jest radną!). W sumie ok. 500 osób, ale razem z rodzinami grupa powiększy się do 2 tys. W niewielkiej gminie, w której prawo głosu ma ok. 7 tys. osób, a tylko połowa chodzi na wybory, ta grupa ma głos decydujący. Samorządność w tym wypadku to po prostu fikcja. A takich gmin jest w Polsce wiele. Jak temu zaradzić? Wprowadźmy ustawowy zakaz kandydowania do rady osób nawet pośrednio zależnych od wójta. Brak zależności między radnym a wójtem to sytuacja najbardziej przejrzysta.

Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą "Rzeczpospolitej"