Tomasz Gabiś

Franz Alt, Peter Sloterdijk, Michael Klonovsky i inni o zagadkowej Angeli Merkel (Głosy zza Odry)

Nowa Debata

Franz Alt (ur.1938), dziennikarz i autor wielu książek na temat ekologii, religii oraz kwestii społeczno-ekonomicznych, odkrył nareszcie tajemnicę polityki Angeli Merkel. Swój etyczny fundament ma ona, zdaniem Alta, w Kazaniu na górze zapisanym w Ewangelii św. Mateusza. Do tej pory czy to Bismarck, czy Kohl zwykli mawiać, że nie można rządzić z Kazaniem na górze w ręku. Merkel dowiodła czegoś przeciwnego: „Błogosławieni, którzy pomagają uchodźcom”. Niezłomna kanclerz reprezentuje Europę, która czuje się zobowiązana do tolerancji, solidarności i praw człowieka, stanowiących jej substancję. Lewicowa „taz” słusznie nazwała Merkel „kanclerką serca”. Czołowy działacz Zielonych Winfried Kretschmann wyznał publicznie, że „codziennie modli się za kanclerz federalną“, aby „dała radę” w kwestii imigracji.

Alt uważa, że polityka Merkel, za którą należy się jej pokojowa nagroda Nobla, zdecyduje w sposób zasadniczy o naszym przyszłym stosunku do świata muzułmańskiego – udana integracja muzułmanów jest najbardziej efektywną ochroną przed islamistycznym terroryzmem. Humanistyczny imperatyw, jakim kieruje się Merkel, dowodzi, że jest ona politykiem światowego formatu, świadczy o jej wielkiej moralnej odpowiedzialności i odkrywa jej niezwykłą jakość jako człowieka. Okazanie człowieczeństwa, oświadczyła Merkel w jednym z programów telewizyjnych, jest „ moim cholernym obowiązkiem i powinnością”. Wyraziła w ten sposób moralną powinność całej Europy.

Przyszłość należy – w rozumieniu Jezusa z Nazaretu – do tych mających nadzieję i nieustraszonych – mogą oni nawet „przenosić góry”. Zapytani po śmierci, „Co uczyniłeś dla twojego brata i dla twej siostry będących w potrzebie?”, będą mogli odpowiedzieć, „pomogliśmy uchodźcom”. Wśród nich będzie na pewno Angela Merkel

Kazanie na górze jest Magna Charta lepszego świata, konkluduje Alt. Co ciekawe, kierujący postępowaniem Angeli Merkel najwyższy humanistyczny imperatyw, będący przejawem czystego altruizmu, w jakiś cudowny sposób jest zarazem opłacalny. Alt pisze: „Już widzę nagłówki u moich kolegów za pięć czy dziesięć lat, którzy dziękują Merkel za to, że swoją dalekowzroczną polityką wobec uchodźców przygotowała grunt pod następny niemiecki cud gospodarczy”. Czyżby Alt sądził, że imigranci masowo napływający do Niemiec z krajów, gdzie nie udało im się dokonać żadnego „cudu gospodarczego”, przyczynią się do rozkwitu gospodarczego nad Renem i Szprewą? Śmiała teza.

Medioznawca i dziennikarz Alexander Kissler („Focus”, „Cicero”) zgadza się poniekąd z Altem dowodząc, że Angela Merkel została naczelną kaznodziejką kraju. Analizując jeden z jej telewizyjnych występów, Kissler zauważa, że zaprezentowała się jako kaznodziejka – telewizyjna rozmowa przemieniła się w akt liturgiczny. Merkel posługiwała się religijnie skondensowanym językiem, cały czas używała patetycznych sformułowań; było to zaklinanie, a nie nazywanie rzeczywistości. Już dawno zwrócono uwagę na to, że Merkel z ogromną częstotliwością używa pierwszej osoby liczby pojedynczej. Nadmuchane „ja” jest ostateczną publiczną instancją, wielkim podmiotem, którego apele o wiarę, tak jak w kazaniu, stanowią centrum każdej jej wypowiedzi. „Ja” – jeśli nie chce zwiędnąć– musi stale, co dziesięć sekund, zamanifestować się w języku. Owo „ja” jest kapryśnym królem, kiedy znika, natychmiast okazuje się, że mówiący nie ma nic do powiedzenia. „Ja” potrzebuje samouwielbienia, litanii, stałej obecności; tę lekcję Merkel dobrze sobie przyswoiła.

W jej zliturgizowanym języku roi się od patetycznych frazesów typu wiara i Europa. Zwłaszcza Europa to uniwersalny joker, który bije wszelkie pojęcia odnoszące się do mniejszych całości. Europa na swoją korzyść rozstrzyga każdą lokalną, regionalną, i narodową debatę, ponieważ jest większa i silniejsza, i ponieważ „ja” także chce być i większe, i potężniejsze. Europa jest Bogiem pośród fałszywych bożków.

Kaznodziejka Merkel swoim wiernym głosi, że droga np. do „europejskiego rozwiązania”, jest bardzo trudna, zarazem chce ich natchnąć nadzieją, wyznając: „wierzę, że jesteśmy na dobre drodze”, „walczę o tę drogę”, „wierzę, że służę Niemcom”, „dlatego życzyłabym sobie możliwie najwięcej tych, którzy w to wierzą. Wówczas można i góry przenosić”. Kto wątpi, ten nie zasłużył na zwycięstwo. Nie błędne rozpoznania sytuacji i błędne decyzje prowadzą do klęski, lecz brak wiary. Polityczny protestantyzm ukazuje się tutaj ze swojej niezbyt pociągającej strony – lepkie samozadowolenie, religijny upór wbrew rzeczywistości, dzielenie włosa na czworo zamaskowane jako rozważanie argumentów.

Na samym dnie każdego protestantyzmu leży, tylko na poły oświecony, dualizm, dziedzictwo Lutra. W głębi duszy jasność stale walczy przeciwko ciemności, mrok przeciwko światłu – aby samego siebie wyegzorcyzmować potrzebna jest w zewnętrznym świecie pełnym diabłów „pewna surowość”, o której Merkel dyskretnie napomyka. W sercu kaznodziei, zanim wstąpi na światową ambonę, musi się rozstrzygnąć, gdzie przykucnęli ci Dobrzy a gdzie ci Zatwardziali, gdzie są „nasi”, a gdzie „inni”. Wyraźnie dało się słyszeć niechęć, kiedy Merkel ledwo przeszło przez gardło zdanie: „także ja muszę słuchać wszystkich argumentów”, aby szybko przejść dalej do czystego decyzjonizmu; najpierw Niemcy, potem Europa, a wkrótce być może cały wszechświat przestaną wystarczać czystemu „ja”. No i niebawem po deklaracji Merkel, że jeśli kraj nie spełni jej oczekiwań, „to nie są moje Niemcy”, usłyszymy: „to nie jest mój świat”.

Kaznodziei przeszkadzają liczby – kaznodzieja nie musi wszak wiedzieć, ile aniołów mieści się ostrzu szpilki; tak samo przeszkadza mu pytanie o przyczyny. O świecie nie musi nic więcej wiedzieć ponad to, że jest ułomny. Dlatego oba wymiary – liczby i przyczyny – w kazaniu nie występują. „Humanitarny imperatyw“ spycha na daleki plan pytania o „dlaczego“. Na pytanie „dlaczego” prowadzi się taką, a nie inną politykę wobec uchodźców, odpowiedź brzmi: ponieważ tak każe sumienie, którego nakazy należy praktykować w życiu. Zdaniem Kisslera przypadek Merkel dowodzi, że kazalnica (Kanzel) i kanclerz (Kanzler) nie tylko brzmieniowo są pokrewne.

Wielu ludzi w Niemczech nie może uwierzyć w to, że Merkel jest taką „pobożną” idiotką jak rysuje ją Franz Alt, i podejrzewa, że ma ona jakiś „master plan”, że realizuje jakąś „grand strategy”, której zwieńczeniem jest porozumienie z Turcją w kwestii uchodźców. Publicysta Michael Wiesberg (autor książki Botho Strauß. Dichter der Gegen-Aufklärung, Dresden 2002) przypuszcza, że jakaś „grand strategy” może być rzeczywiście realizowana, tyle że w jej ramach Merkel jest tylko wykonawcą. Rachunek za porozumienie z „sułtanem“ Erdoğanem (wzywającym tureckie mniejszości w Niemczech, żeby się nie asymilowały i pozostały „pressure groups” w służbie tureckich interesów) zapłacą głównie Niemcy. Zniesienie wiz dla obywateli Turcji wjeżdżających do Unii Europejskiej to przede wszystkim umożliwienie im bezproblemowego wjazdu do Niemiec. Również skutki podjęcia rozmów o przystąpieniu do UE Turcji Erdoğana (w porównaniu z którą Rosja Putina zaczyna coraz bardziej upodabniać się do „wzorowej demokracji”), spadną przede wszystkim na Niemcy. O co tu chodzi – zastanawia się Wiesberg – skoro na pewno nie chodzi o „solidarność”, „wartości chrześcijańskie”, „zasady państwa prawa”, „demokrację” etc.?

Deal z Turcją może być elementem „wielkiej strategii“, mającej własne cele i odkrywającej tę stronę Merkel, która ani trochę nie pasuje do wizerunku milutkiej „mamuśki”, zakładającego milcząco jej polityczną niepoczytalność. Plan Merkel, rzekomo niespodziewanie wysunięty przez premiera Turcji Davutoğlu, jest w rzeczywistości dziełem think-tanku o nazwie Europejska Inicjatywa Stabilizacyjna (European Stability Initiative -ESI). Jego prezesem, a zarazem doradcą Merkel, jest niejaki Gerald Knaus, którego wpływy polityczne w Berlinie są podobne „ogromne”, ale to nie ten świetnie ustosunkowany lobbysta i mistrz zakulisowych gier ma takie „wpływy”, lecz stojące za nim organizacje – European Council on Foreign Relations (Knaus jest członkiem-założycielem), Open Society Institute George Sorosa, Rockefeller Brothers Fund i German Marshall Fund of the USA.

Knaus od dawna propaguje tezę, że ścisła współpraca z Turcją stanowi jedyny sposób rozwiązani „kryzysu uchodźczego”. Niedawno zaś przekonywał, że współpraca z Turcją jest nieodzowna, aby zapobiec „orbanizacji“ Europy. To jest z pewnością podtekst planu ESI uzgodniony z tak poważnymi sponsorami jak Soros. Jednak tam gdzie „miesza” Soros, ten „giełdowy guru” i „przyjaciel ludzi” kierujący siecią NGO-sów i innych lobbystów, tam zawsze w grę wchodzą interesy USA, realizowane oczywiście pod hasłami walki o „społeczeństwo otwarte” (czyt. „społeczeństwo wielokulturowe”).

Stany Zjednoczone jako globalny gracz od lat nakłaniają Unię Europejską do przyjęcia Turcji, co równałoby się jej przekształceniu w Unię Euroazjatycką (z wyłączeniem Rosji). Cel Waszyngtonu to geopolityczna neutralizacja Eurazji, powstrzymanie i zahamowanie powstawania wielobiegunowego świata. Masowa migracja jest w tym kontekście także przydatnym lewarem służącym do tego, aby sprawy pchać w kierunku „amerykańskiej Europy”. Wizjonerzy z UE i amerykańscy globalni stratedzy widzą w niej szansę, aby zmultikuturalizować Europę i przyspieszyć zabetonowanie globalistycznego modelu świata.

W kontekście porozumienia UE-Turcja, warto przytoczyć opinię dr. Joachima Behnke, politologa z Zeppelin Universität Friedrichshafen, specjalizującego się w systemach wyborczych, w teorii podejmowania decyzji i teorii gier. Jak wiadomo porozumienie zakłada wprowadzenie mechanizmu „jeden za jednego”: każdy uchodźca (imigrant), który przybędzie nielegalnie z Turcji do Grecji, zostanie odesłany do Turcji, a zamiast niego inny uchodźca z obozu w Turcji będzie mógł legalnie przybyć do UE drogą lotniczą. Mechanizm ten –jak sądzą w Brukseli i Berlinie – zadziała w ten sposób, że imigranci zrozumieją, iż droga przez Grecję jest dla nich już nieopłacalna, ponieważ wszyscy na pewno zostaną odesłani do Turcji a ponadto wylądują na szarym końcu list kandydatów do legalnej emigracji do UE.

Jeśli jednak powstrzyma to uchodźców przed płynięciem do Grecji, wówczas – zauważa przytomnie Behnke – mechanizm „jeden z jednego” przestanie funkcjonować. Jeśli nikt nie przedostaje się nielegalnie z Turcji do Grecji i w związku z tym nikt nie zostaje odesłany do Turcji, to nikt nie może też legalnie wyjechać z Turcji do Unii Europejskiej. Aby ci z obozów znajdujący się wysoko na listach mogli przesiedlić się do Europy, strumień nielegalnie płynących do Grecji (i zawracanych do Turcji) musiałby płynąć nieprzerwanie, a przecież Brukseli chodzi o to, żeby go zatrzymać. Inaczej mówiąc Turcy, którzy wszak chcą przesiedlić do UE część uchodźców już przebywających w ich kraju lub mogących przybyć tam w przyszłości, musieliby być durniami, zawierając takie porozumienie z UE.

O tym, że nie są durniami, świadczy informacja podana przez Thomasa Kirchnera, korespondenta lewicowo-liberalnej monachijskiej „Süddeutsche Zeitung“ w Brukseli. Otóż punkt 4 porozumienia mówi: „Kiedy niekontrolowane przejazdy z Turcji zostaną zastopowane albo przynajmniej istotnie i trwale zredukowane, aktywowany zostanie Voluntary Humanitarian Admission Scheme (Dobrowolny Humanitarny System Przyjęć), w którym kraje członkowskie EU dobrowolnie uczestniczą”. Zgodnie z tym punktem Unia Europejska bezpośrednio przesiedli do siebie kilkaset tysięcy uchodźców – szacuje się ich liczbę na 330 000 a nawet na pół miliona rocznie. Ponieważ przyjmowanie ich ma być dobrowolne, to najwięcej z nich trafi do Niemiec i będą to już imigranci legalni. Jest oczywiste, że bez tego punktu Turcja nie zawarłaby dealu z UE, ponieważ nie mogłaby się wówczas pozbyć części uchodźców ze swego terytorium. Nie jest niczym dziwnym, że Angela Merkel, tak zadowolona z porozumienia z Turcją, nie raczyła poinformować obywateli Niemiec o tym aspekcie porozumienia. Albowiem w wyniku przyjęcia punktu 4 masowa imigracja do Niemiec nie tylko, że nie zostanie zastopowana, ale wręcz może ulec zwiększeniu.

Ponadto Merkel uchyla w ten sposób funkcję ochronną konstytucji zawartą w artykule 16a, ustęp 2, chroniącym Niemcy przed nielegalną masową imigracją i nadużywaniem prawa do azylu. Albowiem setki tysięcy uchodźców (imigrantów) nie będą przekraczać krajów bezpiecznych należących do Unii Europejskiej, co jest podstawą do odmowy azylu, ale na mocy „dekretu” Merkel przylecą bezpośrednio do Niemiec. Innymi słowy państwo niemieckie weźmie na siebie funkcję „przemytników” ludzi, z tą różnicą, że będzie to „przemyt” wygodny i bezpieczny.

Znany niemiecki filozof, wydawany także w Polsce (m.in. przez Krytykę Polityczną), Peter Sloterdijk, ma własny pogląd na Angelę Merkel i jej politykę. Od jakiegoś już czasu Sloterdijk jest coraz ostrzej atakowany przez lewicę, oskarżającą go o to, że w jego tekstach wyczuwalny jest język prawicowej Alternatywy dla Niemiec. Pojawiają się bowiem u niego takie podejrzane terminy jak „niebezpieczeństwo inwazji”, „zalew przez muzułmanów” „płodność biedy”(w krajach arabskich), „rozmnażanie bojowe”, „broń ludnościowa”, „miliony młodych mężczyzn obezwładnią Europę”. Sloterdijk wyznaje „typowe dla prawicy teorie spiskowe”, mianowicie, że strumienie uchodźców kierowane są zgodnie z czyimiś geopolitycznymi zamysłami w celu osłabienia Europy – to co na naszych oczach się rozgrywa to, jego zdaniem, „apokalipsa realności”.

Typowanemu niegdyś na następcę Jürgena Habermasa filozofowi, wedle którego w życiu medialno-publicznym RFN „eter kłamstwa jest tak gęsty jak nigdy od czasu zimnej wojny” zarzuca się, że jest islamofobem, głosi idee antynowoczesne, antyzachodnie, antycywilizacyjne, wrogie wobec obcych, marzy o zbudowaniu „filozoficznego państwa stanowego”, wykluczającego wspólne człowieczeństwo. Protekcjonalne gesty mecenasów i prywatną dobroczynność stawia wyżej niż sprawiedliwy system podatkowy, rewolucja francuska to nie wyzwolenie człowieka poprzez urzeczywistnienie zasada wolności, równości i braterstwa, ale „wypadek przy pracy” historii, który przewrócił symboliczny porządek świata. Wielokulturowość oznacza pluralizm kultur spajanych wewnętrzną solidarnością, która wcale nie musi obowiązywać w stosunkach z kulturami zewnętrznymi, ponieważ te nie bytują wcale pod wspólnym dachem, ale tworzą obce, nierzadko wrogie światy. To co inni nazywają nacjonalizmem Orbanów i Le Penów, to dla Sloterdijka „obrona konieczna” w obliczu „uniwersalistycznego zawłaszczania” przez Unię Europejską, to reakcja na uniwersalizm i moralizm lewicy.

Sloterdijk krytykuje politykę Merkel w kwestii uchodźców, grzmi przeciwko „merkelowskiej propagandzie gościnności”. Jej polityka to akt rezygnacji z suwerenności, równoznaczny z polityczną abdykacją. Nie istnieje moralny obowiązek samozniszczenia, przypomina Sloterdijk szefowej rządu. Niemcy muszą się nauczyć jaką wartością są granice; niezbędna jest wspólna polityka graniczna w Europie – skuteczna i efektywna. Na dłuższą metę zwycięży „terytorialny imperatyw”. Państwo narodowe, uważa Sloterdijk, ma przed sobą długie życie, jest jedyną wielką strukturą polityczną, która do tej pory jako tako funkcjonowała. Jako luźny związek państw Unia Europejska ma lepszą przyszłość przed sobą niż gdyby postawiła na jeszcze głębszą integrację.

Według Sloterdijka Merkel nie jest zjawiskiem, ale zjawiskowym nie-zjawiskiem, a to dlatego, że doszła do perfekcji w prezentowaniu się jako osoba niepozorna; dzięki posiadaniu charyzmy niepozorności pani kanclerz w czarodziejski sposób wskoczyła na pozycję kobiety, dla której nie ma alternatywy. Merkel nie działa, ona reaguje; nie zapobiega, ale zrywa się przestraszona, kiedy rzeczywistość puka do drzwi. Zadowala się czekaniem tak długo, aż wskutek medialnego alarmu jakiś problem będzie postrzegany przez nastroje publiczne jako tak palący, że interwencji nie da się już odkładać w nieskończoność. Merkel, której egzystencję osnuwa ogromna ilość nadinterpretacji, to osobowość-kontener; w jego pustej przestrzeni niezliczeni ludzie deponują coś ze swych nadziei, trosk, marzeń, klęsk, kłopotów, zmęczenia. W polityku-kontenerze jest miejsce na każdą projekcję. Naturalna cena to depolityzacja – miejsce polityki zajmuje wegetowanie.

Znamy wszyscy ten obrazek, na którym –w zależności od tego pod jakim kątem patrzymy na niego – widzimy raz twarz młodej pięknej kobiety a raz zgarbioną, brzydką staruszką. Według Sloterdijka ludzie patrzący na Merkel odczuwają raz radość a raz przerażenie; radość z bilansu dziesięciolecia, które – jeśli patrzeć na Niemców jako całość, było lepsze niż oczekiwane – przerażenie, ponieważ poprzez rozdarcia w płaszczu pragmatyzmu wyraźnie widać wrzody nieuleczalnej rzeczywistości.

Hans Heckel z „Preußische Allgemeine Zeitung“ uważa, że jedyne co pozostanie po kanclerz Merkel to gigantyczna kupa gruzów. Merkel zagraża jedności Europy, budzi niezgodę wśród Europejczyków, potrafi tylko taktycznie manewrować, nie posiada żadnej politycznej strategii, prowadzi nieodpowiedzialną politykę. Niemcy przeżywają głębokie egzystencjalne zmiany kulturalno-religijno-etniczne, ale Merkel, a wraz z nią cała klasa polityczna, nie ma zamiaru pytać narodu, czy ten w ogóle sobie tego życzy. Hasło jej i kolegów brzmi: „Poradzimy sobie z wami!”.

Redaktor portalu Politico Florian Eder ocenia, że Merkel jest najbardziej bezsilną kobietą Europy, całkowicie w gruncie rzeczy bezradną i tym razem tej bezradności nie da się ukryć przed resztą Europy. Z kolei konserwatywny publicysta Thorsten Hinz uważa, że kryzys migracyjny zredukował Merkel do prawdziwego, skromnego formatu. Kiedy się słucha jej wypowiedzi, to widać, że są to, pod względem gramatycznym, nonsensy, sentymentalne brednie i wyraz narcystycznej woli władzy – niewiele ponadto ma tak naprawdę do zaoferowania. Merkel leci bez przyrządów, przy braku widoczności, zabrnęła tak daleko, że nie może zawrócić. Stanowi mieszankę moralnej manii wielkości i skłonności do politycznego szantażu, potwierdzając w ten sposób stereotyp teutońskiego bufona i dyskwalifikując Niemcy jako europejskiego lidera. Nie jest ani strategiem, ani nawet działającym podmiotem, a jedynie medium, poprzez które objawia się i wypełnia podskórna polityczno-państwowa logika działania RFN – oportunizm bez jasnej linii politycznej, niezrozumienie historii politycznej i historii duchowej, skłonność do autorytarnego stylu, uleganie rozmaitym obsesjom i maniom. Bezlitośnie manifestuje się w niej słabość kraju, deficyt wewnętrznej i zewnętrznej suwerenności.

Jej przemykająca jakby ukradkiem sylwetka jest – zdaniem Hinza– symbolicznym ciałem państwa, które oduczyło się politycznego języka i które polityczno-egzystencjalnemu wyzwaniu w postaci nowej wędrówki ludów potrafi wyjść naprzeciw ze sloganem „kultury gościnności”, jakby wymyślonym w dziale reklamy „wellnesowego” biznesu.

To jest dialektyka praktykowanej hipertroficznej moralności, której żelaznej konieczności kanclerka jest posłuszna. Hipertroficzna moralność była próbą uczynienia niewidocznymi własnych interesów poprzez zaparcie się siebie, poprzez roztopienie ich w ogólnoludzkim etosie, aby w ten sposób być oszczędzonym przez innych. Przez długi czas to się sprawdzało: Niemcy płacili, samobiczowali się i w zamian za to byli – wprawdzie z pewną wyniosłością – poważani. Ta wyrafinowana kalkulacja już nie działa. Przeciążone Niemcy zamiast się wreszcie uwolnić z wiru swoich neuroz, ciągną za sobą w otchłań inne kraje europejskie stając się centrum europejskiego samozniszczenia. Powoduje to, że Niemcy są coraz bardziej nielubiane w Europie. To prawda, termin odejścia Merkel już dawno minął, ale co potem? Ona jest tylko medium katastrofy, a nie jej przyczyną, podsumowuje Hinz zasadniczą tezę swojego artykułu.

Inaczej nieco rozwiązuje zagadkę Angeli Merkel publicysta z kręgów niezależnych Heinz-Wilhelm Bertram. Jego zdaniem Merkel przekręciła polityczny środek w lewo, teraz jej CDU ma się też zazielenić. Powróciła do korzeni, gdyż zawsze była Zielona, i nadal jest w głębi swojego serca. Marzenie pani kanclerz o nowej, wielkiej NRD przybliżyło się. Aby odzyskać tych wyborców, którzy zwrócili się do Zielonych, CDU musi zaczerpnąć jeszcze więcej z ich programu. Nic lepszego nie mogło Merkel spotkać, jej dawne marzenie zaczyna się urzeczywistniać. Jest tajemnicą poliszynela, że w okresie przełomu politycznego 1989 r. Merkel nic nie łączyło z CDU. Z tamtego okresu znana jest jej wypowiedź (przytoczył ją tygodnik „Die Zeit”): „Nie chcę mieć nic wspólnego z CDU”. Jej koledzy i koleżanki byli niezwykle zdumieni, kiedy dowiedzieli się, że Merkel wstąpiła do CDU. Jej biograf Gerd Langguth uważa, że we wczesnych latach 90., „najprędzej pasowałaby do Zielonych”. Byłaby tam w doborowym towarzystwie: antykapitalistycznym, antyniemieckim, proislamskim, antychrześcijańskim, prokomunistycznym.

Jej antykapitalistycznym życiowym osiągnięciem był tzw. energetyczny przełom (Energiewende) po katastrofie w Fukushimie w 2011 r. Błyskawicznie wykorzystała nadarzającą się sposobność do przeprowadzenia – wbrew obietnicom wyborczym – planu wyłączenia bezpiecznych, ekonomicznie racjonalnych i przyjaznych środowisku naturalnemu elektrowni atomowych. Było to uderzenie w koncerny energetyczne, chwila kiedy Merkel podsunęła CDU politykę Zielonych w stanie czystym. Wcisnęła chrześcijańskim demokratom poglądy Zielonych głoszone przez nich od zawsze.

Antyniemiecka postawa Merkel ujawniła się w trakcie „inwazji uchodźców”, kiedy de facto zrezygnowała z działania państwa. „Dojeni” przez nią Niemcy, jako podziękowanie za utrzymywanie uchodźców, dostają od jej prowincjonalnych namiestników programy szkolne i edukacyjne dla swoich dzieci, mające na celu w możliwe najszerszym zakresie systematycznie przemilczać i wymazać z niemieckiej pamięci kulturalnej wszystko, co autentycznie niemieckie –mity, tradycje, wartości, tożsamość.

Merkel promuje islam, sprzyja jego rozprzestrzenianiu się w Niemczech. Nie zrobiła nic, aby powstrzymać różne przejawy islamizacji. Żaden z pomysłów wysuwanych przez przedstawicieli obecnej elity polityczno-kulturalnej np. propozycje wprowadzenie języka arabskiego jako przedmiotu obowiązkowego we wszystkich niemieckich szkołach, nie spotkał się ze sprzeciwem lub krytyką ze jej strony [*]. Chrześcijaństwo Merkel jest dość wątpliwej jakości, ukształtowała ją raczej socjalistyczna doktryna NRD. Nie ma żadnych podstaw, by wierzyć w jej wyznanie, że „życie rodzinne było ukształtowane przez wartości chrześcijańskie i otwartość na świat”.

Wszystko to razem sumuje się w osobowość polityczną z, ukrytym głęboko w sercu, dominującym komunistycznym impulsem. Gdyby przedstawić to jako dramat – w rachubę wchodzi tylko tragedia – to brakuje jedynie sceny, w której Angela Merkel spoczywającemu na łożu śmierci ojcu uroczyście przysięga, że urzeczywistni jego marzenie o zniszczeniu „kapitalistycznych” Niemiec. Wiele przemawia za tym, że jej kariera polityczna była rezultatem zimnej kalkulacji – wśliznęła się do CDU, aby ją gruntownie przekształcić od środka i otworzyć na sojusz z komunistycznymi, islamofilskimi Zielonymi nienawidzącymi wszystkiego, co niemieckie.

Prawda jest taka, że od czasu jak przejęła CDU, Merkel rozwaliła, zdające się być niewzruszone niczym skała, fundamentalne wartości nadreńskiego kapitalizmu. Partia porzuciła – i nie jest to żadna przesada – wszystkie zasady konstytutywne dla jej tożsamości. Poluzowała praktykę aborcyjną tak że w tej kwestii stała się nieodróżnialna od SPD, jej zapatrywania na badanie komórek macierzystych i eutanazji są prawie identyczne z tymi jakie mają Zielono-Czerwoni. Zdradziła rodzinę jako najmniejszą, niezbędną dla egzystencji społeczeństwa, podstawę państwa chrześcijańsko-europejskiego. Przyczyniła się do tego, że matki zostały deportowane do zakładów pracy, aby jako pracowniczki najemne generowały podatki a ich małe dzieci transportuje się i koszaruje w państwowych zakładach edukacyjno-wychowawczych. Nic dziwnego, że według badań opinii publicznej większość obywateli Niemiec uważa CDU za partię lewicową.

„Ratowanie” euro, naruszania konstytucji, przyznawanie sobie nadzwyczajnych uprawnień, otwarcie granic, wpuszczenie setek tysięcy nielegalnych imigrantów, wymiana ludności – tym wszystkim Merkel wpędziła Niemcy w chaos o historycznych wymiarach. I czyniła to metodycznie, stale i konsekwentnie. Potwierdza to podejrzenie, że celem Zielonych jest jak najszybsze zrujnowanie Niemiec.

Rzekomo „prawicowa“ Alternatywa dla Niemiec w rzeczywistości znajduje się pod względem programowym dokładnie w miejscu, które, przed destrukcją dokonaną przez Merkel, przez dziesięciolecia zajmowała CDU. Pod rządami kanclerki chadecja wypełniła środek lewicowymi rupieciami wszelkiego rodzaju i rozszerzyła go aż po skrajnie lewicowy sektor – komunistycznych Zielonych. Naturalnie karierowicze z aparatu CDU dobrze o tym wiedzą zaś zwykłych członków partii uważają za durniów, którzy nie powinni wiedzieć, że dla Merkel terytorium lewicowo-zielonego środka jest bazą służącą do budowy nowej, większej Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

Konserwatywny pisarz polityczny, publicysta i tłumacz (przełożył na nowo Obóz świętych Jeana Raspaila) Martin Lichtmesz twierdzi, że Angela Merkel jako Największa Mamuśka Wszechczasów jest na najlepszej drodze, by zostać Honeckerem RFN. Idzie o coś więcej niż o jej kanclerstwo, o chadecję, o kwestię możliwości państwa: idzie ni mniej ni więcej tylko o ostateczne rozmontowanie Niemiec jako państwa narodowego a narodu niemieckiego jako etnokulturalnej jedności. Otwarcie przez Merkel śluz dla niekontrolowanej masowej imigracji mogło być pochopne i nieprzemyślane, jednakże nie jest ono niczym innym jak kulminacją polityki, prowadzonej przez nią i jej poprzedników od dziesięcioleci, najpóźniej od chwili, kiedy „gastarbeiterzy” stali się imigrantami, i od czasu, kiedy „wielokulturowe społeczeństwo”, czyli transformacja Niemiec w „państwo wielonarodowe”, została uznana za klucz do rozwiązania „kwestii niemieckiej”. Skupiając się na Merkel, traci się z oczu o wiele głębszy problem wieloletniej błędnej polityki imigracyjnej i polityki tożsamości, ba, to kanclerka może stać się nawet kozłem ofiarnym, na którego zrzuci się odpowiedzialność za ewentualne fiasko tej polityki

Merkel, ta „kobieta bez właściwości”, zawsze wydawała mi się – pisze Lichtmesz – kroczącą bańką władzy, wewnątrz całkowicie wydrążoną, kierowaną nieomylnym instynktem, skąd wieje wiatr, ale dlatego właśnie bardziej gnaną przez okoliczności niż je tworzącą. Krągłość, miękkość, niemal milutkość postaci, jej jakby nieśmiała sylwetka, połączona z lekko protekcjonalnym gestem i spojrzeniem guwernantki lub nauczycielki, przemawiającej do narodu jak do pierwszoklasistów – ten habitus idealnie pasuje do infantylnego stadium końcowego Republiki Federalnej. Za pozą mamuśki i kwoki czai się coś pasywno-agresywnego, przytłaczającego, łagodnie manipulatorskiego. Nie potrafię zgłębić – przyznaje Lichtmesz – czy jest inteligentna czy głupia, cwana czy naiwna, czy sama wierzy w brednie, które wygłasza, czy też nie, czy jest zaślepioną idealistką czy wyrachowaną kłamczuchą, faktem jest tylko to, że zdradza interesy narodu, czego ten – w dużej mierze otępiały – nawet nie zauważa.

Pisarz i aforysta Michael Klonovsky tak charakteryzuje Merkel: osoba o niskim poziomie kulturalnym, nie mająca pojęcia o historii, uwarunkowana najpierw w roli służebnej wobec Sowietów a potem wobec Amerykanów, nie jest kanclerką Niemiec i nawet się za taką nie uważa, jest raczej administratorką przydzielonego jej na mocy decyzji politycznych obszaru, nie będacego całością ani pod względem historycznym, ani obyczajowym, kulturalnym czy też, horribile dictu, etnicznym. To prawda, że Merkel nie przeprowadza bezpośrednio procesu zniknięcia Niemców – czynią to sami Niemcy i Niemki nie płodząc i nie rodząc dzieci – ale go przyspiesza.

Klonovsky zastanawia się co łączy kanclerz Merkel i kanclerza Hitlera. Jeśli pominąć pełniony urząd i bezpłciowość, oraz fakt, że oboje to najbardziej pozbawieni właściwości niemieccy szefowie państw, to mogło się wydawać, że pomiędzy A. Hitlerem a A. Merkel nie ma absolutnie żadnych podobieństw. Jednak ostatnimi czasy niejednego obserwatora zaczyna nachodzić myśl, że łączy ich jakaś wspólnota mentalna, że istnieje pomiędzy nimi duchowe pokrewieństwo, sięgające wręcz sfery metafizycznej. Oboje byli lub są wielbicielami lewicowego ekstremisty Richarda Wagnera, przy czym A.H. z pewnością dysponował większą wiedzą na temat muzyki mistrza niż jego następczyni. W operach kompozytora-rewolucjonisty i wielkiego utopisty pojawia się topos „zmierzchu bogów”, dzień sądu, kiedy ogień lub fale pochłaniają dotychczas istniejący świat, zwłaszcza mieszczańskie społeczeństwo. Niemiecki wódz w rzeczywistości zostawił po sobie tabula rasa, jego komplementarna następczyni Brunhilda Merkel układa stos z polan na brzegu Renu, aby to co po tamtym jeszcze pozostało a nawet się rozwinęło, przekazać falom powodzi, szykującej się do zalania całego kontynentu. Abstrahując od całkowitej odmienności sytuacji dziejowej, od sił, jakie ma się do dyspozycji, pomijając zbrodnicze postępki A.H. i pamiętając, że jego „dzieło” już się zakończyło, a „dzieło” A.M. ciągle trwa, można stwierdzić pewne analogie pomiędzy działaniami obojga polityków.

Hitler wprawił w marsz zdominowany przezeń młody naród niemiecki, aby zawładnąć połową świata, Merkel wzywa pół świata do Niemiec, aby zawładnął rządzonym przez nią starzejącym się narodem niemieckim. On nie akceptował obcych granic, ona nie akceptuje własnych granic, on w monstrualny sposób źle życzył obcym, ona w równie monstrualny sposób obcym życzy dobrze, on żądał od własnego narodu nadludzkich wysiłków przy ujarzmianiu obcych narodów, ona żąda od własnego narodu nadludzkich wysiłków przy goszczeniu obcych narodów. On zrujnował Niemcy swoim pozbawionym hamulców, rozszalałym niehumanitaryzmem, ona jest w trakcie rujnowania Niemiec swoim pozbawionym hamulców, rozszalałym humanitaryzmem. Oboje kroczą ku katastrofie i nic nie jest w stanie ich powstrzymać, oboje wbrew wszelkiemu umiarkowaniu, tradycji i zdrowemu rozsądkowi wznoszą tryumfalny i irracjonalny okrzyk: „Tak, podpalę zamek Walhali”.

Klonovsky jest zdania, że nigdy jeszcze w niemieckiej historii, wyjąwszy owe nieszczęsne 12 lat, nie było w takim stopniu możliwe dyskredytowanie zwykłych obywateli, obrzucanie ich inwektywami, obrażanie i zbiorowe poniżanie jak w późnej erze Angeli Merkel, kiedy każdy, kto nie wita z hałaśliwym entuzjazmem niekontrolowanej masowej imigracji jest wystawiony na odstrzał jako „ciemny Niemiec”; mogą ryczeć na niego „multi-media”, tak jak wcześniej każdego eurosceptyka oskarżały o nienawiść do Europy, a każdego konserwatystę piętnowały jako tępaka. I to wszystko pod egidą kobiety, która sama przeżyła NRD. Cóż, widocznie z tamtego reżimu wyciągnęła albo za mało, albo za dużo nauk.

Gdyby ktoś dyskretnie zapytał panią kanclerz, czy swoją polityką służy interesom narodu niemieckiego, prawdopodobnie uznałaby to pytanie za żart; dokładnie tak samo można by zapytać Merkel, jak dalece czuje się zobowiązana wobec języka niemieckiego. Powoli wielu Niemcom zaczyna świtać w głowach, że zniszczenia, wyrządzone przez Merkel niemieckiej składni, są lilipucie w porównaniu z tymi wyrządzonymi w rzeczywistości. Demolki powiodły się, ale jakim celom służą? Wymieńmy jej wielkie czyny: zniszczyła CDU jako partię konserwatywną i przejęła w całości czerwono-zielony program, łącznie z polityką rodzinną – w „zieloną energię” chyba jako fizyk nie wierzy, ale po osobie, która mówi tak prymitywnym niemieckim, trudno oczekiwać, że przejmie się panelami słonecznymi na dachu katedry w Ulm albo wiatrakami w parku Sanssouci czy na grzbiecie Lasu Turyńskiego; załatwiła niemiecką gospodarkę energetyczną, złamała prawie każdy unijny traktat, wielokrotnie łamała niemiecką konstytucję i niemieckie prawo, znacząco podkopała fundamenty niemieckiej solidności finansowej. W chwili obecnej swoją polityką imigracyjną, prowadzoną ponad głowami rodaków, premierów landów, burmistrzów jak i innych krajów UE, średnioterminowo niszczy pokój społeczny a w dłuższym okresie czasu demontuje suwerena, którego reprezentowanie i ochrona jest właściwą funkcją jej urzędu.

Po co to wszystko? Jedna możliwa odpowiedź: ponieważ wierzy, że służy tym samym Dobru, Pięknu i Prawdzie, pomaga cierpiącym i potrzebującym, ratuje wzniosłą ideę zjednoczonej Europy, zwalcza „mroczne Niemcy”. Inna, bardziej prawdopodobna odpowiedź to taka, że w każdej sytuacji i przy „rozwiązywaniu” każdego problemu uprawia politykę partyjną wyłącznie dla własnej korzyści. Przejmuje czerwono-zieloną agendę, a jednocześnie za wszelką cenę stara się zapobiec zajęciu przez kogoś wolnego miejsca po prawej stronie sceny politycznej, czyli zdobyciu przezeń reprezentacji w parlamencie. To, żeby na prawo od chadecji nic nowego się nie pojawiło, jest zresztą wspólnym celem całego partyjnego kartelu władzy rządzącego w Niemczech.

Krytyka jej polityki imigracyjnej z lewa jest już niemożliwa – lewicowe media, nazywane eufemistycznie „lewicowo-liberalnymi”, wynoszą ją pod niebiosa. Zieloni łotrzykowie ze zdumieniem patrzą, że ich program rozcieńczenia etnicznej („wilczej”) substancji Niemców dama z CDU realizuje z takim zapałem, że oni sami wydają się bardziej zbędni niż horda piromanów w piekle. Merkel dominuje wszystkie partie (oprócz pozaparlamentarnej Alternatywy dla Niemiec), finguje zarządzanie kryzysami, przez siebie częściowo wywołanymi, rządzi de facto poza kontrolą parlamentu, powołując się na rzekome konieczności, na bezalternatywność swoich decyzji (nie ma alternatywy wobec mojej – Angeli Merkel – władzy). Jak wynika z informacji zza kulis, jej styl przywódczy niczym się nie różni od stylu Erdoğana.

Od dawna już – stwierdza Klonovsky – Republika Federalna jest postdemokratycznym, postparlamentarnym reżimem prezydenckim Angeli Merkel, co nie rzuca się w oczy tylko dlatego, że nie umie ona mówić po niemiecku i praktycznie rezygnuje z retorycznego uprawomocnienia swoich działań; za to media wznoszą taki propagandowy wrzask na rzecz jej „polityki otwartych drzwi”, że ogłusza on nawet kogoś przyzwyczajonego do enerdowskiej propagandy. Na szczycie tej całej piramidy władzy zbudowanej na lotnych piaskach siedzi gotowa do wymarcia bezdzietna kanclerka, pragnąca osłodzić sobie nadchodzącą powoli jesień życia poczuciem swojej niesłychanej ważności.

Klonovsky cytuje fragment listu otrzymanego od jednego z czytelników: „Podobno Merkel jest fizykiem, jednak nic z tego nie odzwierciedla się w jej przemówieniach, żadnej aluzji, żadnego trzeźwego odniesienie do nauki, nawet jednego słowa czy zwrotu świadczącego o jej wykształceniu i latach studiów. Literalnie nic. Czy to możliwe, żeby studiować nauki przyrodnicze i jeszcze zrobić doktorat, a potem wszystko z siebie zrzucić jak wąż skórę? Żeby choć cień ogólnej wiedzy, którą przed trzydziestoma, czterdziestoma laty miał na podorędziu każdy uczestnik telewizyjnych quizów, aby ją zademonstrować przed publicznością, w lot chwytającą o co chodzi, jakiś wers z Schillera, albo z operowej arii, nawet tego daremnie szukać u Angeli Merkel. Żadnej polemiki, żadnej ironii, żadnego retorycznego pojedynku, jakby niczego nie wiedziała i niczego nie miała do zaoferowania. Zamiast z intelektualnego dyskursu czerpie wyłącznie z rezerwuaru wymiennych, pozbawionych jakiegokolwiek indywidualnego piętna, martwych niczym zombie, komunałów, jej wypowiedzi są sterylne jak tektura, zawsze z tym samym gestem dłoni złożonych w romb. Przepaść dzieli ją od Franza Josefa Straussa, Helmuta Schmidta czy Herberta Wehnera, natomiast wszystko łączy najściślej z Erichem Honeckerem; z jego ułomnego kosmosu, zawsze opisywanego wyłącznie przy użyciu frazesów, madame Merkel nigdy nie wyrosła. Dekarz z Kraju Saary i doktoryzowane dziewczę z FDJ tworzą nieodróżnialną od siebie, kongenialną parę. Czy powinienem jej życzyć, aby jesień życia spędziła w Chile?”

Aby zobrazować atmosferę duchowo-polityczną w Niemczech pod rządami Merkel – przytoczmy opinię, piszącego dla tygodnika „Die Zeit”, publicysty i filozofa Wolframa Eilenbergera na temat niemieckiej drużyny piłki ręcznej. 17,7 miliona widzów oglądało w telewizji niemieckie zwycięstwo na mistrzostwach Europy w piłce ręcznej w Krakowie. Według Eilenbergera powody tej nadzwyczajnej popularności tkwią w tym, że przeciwieństwie do dość już sfeminizowanej piłki nożnej jest to nadal sport o wyrazistym męskim charakterze. Inaczej niż zinternacjonalizowany futbol piłka ręczna jest bardziej związana z ojczyzną (Heimat), z prowincją, kojarzy się z czymś swojskim. No, i co może najważniejsze, wszyscy zawodnicy są białymi Niemcami, nie ma wśród nich żadnego z imigranckim pochodzeniem, 100 procent to „Kartoffeldeutsche”. Zawodnicy noszą niemieckie imiona Hendrik, Finn, Erik, Christian, Steffen, Jannik, Niclas, Fabian, Simon, Tobias, Johannes, Carsten, Andreas, Rune, Martin. A na dodatek trener Dagur Sigurðsson to Islandczyk, więc pasuje doskonale do „nordycko-aryjskiego” wizerunku drużyny. Eilenberger ubolewa nad tą, jakże niekorzystną dla obrazu wielokulturowego społeczeństwa niemieckiego, sytuacją, w której wyrażają się jakieś, niebezpieczne tęsknoty. Jego zdaniem w piłce nożnej manifestuje się duch Merkel, natomiast w piłce ręcznej – Frauke Petry z Alternatywy dla Niemiec. Podejrzewa, że „nordycko-aryjski” charakter piłki ręcznej może wynikać z wrogości do obcokrajowców i ukrytego rasizmu Niemców, którzy nie chcą dopuścić do większej „diversity” w tej dyscyplinie. Dziennikarz „Die Zeit” Oliver Fritsch, redaktor działu sportowego, zgadza się z Eilenbergerem, że, niestety, piłka ręczna pozostała autochtoniczna, niemiecka i homogeniczna; brak wielokulturowości aż bije w oczy, praktycznie nie ma muzułmanów grających w piłkę ręczna. Nie należy jednak, zdaniem Fritscha, popadać w totalny pesymizm. Ponieważ rodzi się coraz mniej etnicznych Niemców (tzw.Biodeutsche), to i niemieckiego narybku będzie coraz mniej. Jest zatem nadzieja, że w drużynach piłki ręcznej etnicznych Niemców zastępować będą arabsko-muzułmańscy obywatele RFN.

I na koniec dobra wiadomość dla zwolenników demokracji. Oto na program „Żyć demokracją! Czynnie przeciwko prawicowemu ekstremizmowi, przemocy i wrogości wobec ludzi” Federalne Ministerstwo ds. Rodziny, Seniorów i Młodzieży będzie wydawać 100 mln euro rocznie. Jak widać „życie demokracją” może być całkiem przyjemne.

Tomasz Gabiś

[*] Zastępca prezesa berlińskiej Industrie- und Handelskammer, Christian Wiesenhütte apelował w „Tagesspiegel”, aby w końcu uznać, iż arabski jest językiem światowym; musimy – apelował Wiesenhütte – dotrzymać temu kroku, dlatego niemieccy uczniowie powinni do matury uczyć się arabskiego. Na Bliskim Wschodzie zachodzą głębokie przemiany, już teraz dzieci niemieckie powinny przygotowywać się do uczestnictwa w tym procesie transformacji jako gospodarczy, kulturalny i polityczny partner. W tygodniku „Die Zeit” Thomas Strothotte kierujący Kühne Logistics University w Hamburgu domagał się wprowadzenia arabskiego jako przedmiotu obowiązkowego w szkołach; skoro dzieci arabskie – argumentował Strothotte – uczą się języka niemieckiego to dzieci niemieckie powinny się uczyć arabskiego, co będzie sprzyjać integracji. W Niemczech radio i telewizja rozszerzają ofertę w języku arabski, część polityków domaga się lekcji islamu w szkołach itd. itp.