„Z kamerą wśród zwierząt” lub „życie seksualne dzikich” - tak najkrócej podsumować można przesłanie film „I Bóg stworzył seks” Konrada Szołajskiego. I sam reżyser wcale tego nie ukrywa. W wywiadzie jakiego udzielił Grzegorzowi Sroczyńskiemu wprost stwierdza, że przyjął „postawę antropologa". -Nie oceniam, ja tylko obserwuję i filmuję. Chciałem pokazać, jak katolicy, ale tacy hardkatolicy, prowadzą życie seksualne. Na przykład czy rzeczywiście stosują kalendarzyk małżeński - a ściślej: tzw. metody naturalne - oznajmia. A dalej porównuje ludzi wierzących, i próbujących żyć w zgodzie z własną wiarą do Indian. „Jak widzisz Indianina, który wierzy w duchy przodków, to nie pytasz co chwila, jak on może takie rzeczy wyznawać. Dla mnie to też brzmiało czasem egzotycznie, ale nie chciałem tego oceniać, tylko sfilmować” - oznajmia Szołajski.


Ale problemem z tym filmem nie jest to, że jego reżyser tratuje katolików jak „dzikich”, czy wręcz jak zwierzęta, o zwyczajach godowych, których ma nakręcić film. Problem polega na tym, że ojciec Ksawery Knotz i jego podopieczni w to wchodzą, opowiadają publicznie o swoich problemach z „wytryskami”, „orgazmami”, „braniem do buzi”, stymulowaniem piersi. Inni opowiadają, że seks jest dla nich jak Eucharystia.


Słowem pełny, dla świata, odlot. Dzicy wśród nas, swoiści amisze, z których można się pośmiać. I po to powstał ten film, żeby pokazać, jak dziwni są katolicy, żeby można było nam potem zadawać pytanie o to, czy my też zasłaniamy obrazy, gdy się kochamy, czy uważamy, że seks jest grzeszny. Nie bez znaczenia jest też umacnianie stereotypu jakiejś dziwaczności polskiej religijności. „Obsesyjne podejście do seksu to specjalność naszej wiary. Nigdzie w Europie już tak nie jest. Rozmawiałem z polskim księdzem, który pojechał pracować na Zachód. Opowiadał o swoim pierwszym spotkaniu z tamtejszym biskupem. Obok zaleceń, że nie wolno kupować drogiego samochodu, usłyszał: "O sprawy seksu w czasie spowiedzi nie wypytuj, to nie są sprawy interesujące Kościół". A u nas w konfesjonałach się wypytuje. Ludzie, którzy chcą być dobrymi katolikami, czują się często pogubieni” - przekonuje Szołajski. Tyle, że mnie nie przekonał. Grzech dotyka bowiem także spraw związanych z płciwościa, a zranienia w tej sferze bywają szczególnie destrukcyjne. Jeśli więc biskup rzeczywiście powiedział coś takiego księdzu, to powiedział mu bzdurę, co gorsza niezmiernie niebezpieczną z puntku widzenia duchowego.


Nie kwestionuje, że ludzie mogą mieć problemy z seksualnością, że mogą mieć wypaczone jej rozumienie, że mogą obawiać się grzechu (choć swoją drogą nie widzę nic skandalicznego w obawach przez upadkiem), ale nie rozumiem po co pozwalać kręcić o tym film. Doceniam, że ojciec Kontz mówi o tym ludziom w konfesjonale czy na rekolekcjach (choć z pewnymi elementami jego przekazu głęboko się nie zgadzam, i nie mam poczucia, że akurat zakonnik powinien prezentować katolicką kamasutrę), ale nie rozumiem po co, z tym samym przekazem udaje się do telewizji czy tabloidów. To, co można i trzeba niekiedy powiedzieć w konfesjonale czy podczas spotkania duchowego nie powinno już padać z ust zakonnika, czy nawet świeckiego, publicznie.


Są bowiem takie rzeczy, które są i powinny pozostać tabu. Seksualność, płciowość jest jedną z nich. Małżeńskie łoże, relacja męża z żoną czy żony z mężem jest rzeczywistością, którą nie należy się dzielić z innymi. „Katolicka literatura erotyczna”, którą ubogacić chcą Polaków jedni z podopiecznych ojca Ksawarego Knotza, to coś, co zwyczajnie nie ma racji bytu. Opisy aktów seksualnych innych ludzi nie są bowiem czymś, co powinno się czytać, podobnie jak nie jest czymś, czym należy się dzielić opis własnych przeżyć erotycznych. Jedynym miejscem, w którym są one dopuszczalne jest konfesjonał czy kierownictwo duchowe, a nie kamera czy kartka papieru. Powodem zaś takiej ostrożności nie jest jakiś szczególny purytanizm, ale świadomość, że we wszystkich kulturach i cywilizacjach, a także we wszystkich religiach, seksualność pozostaje tabu. Powodem jest zaś nie tylko jego szczególna intymność, podatność na zranienie osób, ale również bliskość przeżyć erotycznych i mistycznych. Obie te rzeczy skłaniają do niezmiernej ostrożności w publicznym wywlekaniu własnej płciowości przed kamerami. Tego typu wyznania niebezpiecznie łatwo ocierają się bowiem o duchową pornografię.


Niebezpieczne wydaje mi się także zbyt lekkie traktowanie moralności seksualnej przez ojca Ksawerego Knotza. Łatwe uznawanie, że w pewnych sytuacjach stosunek przerywany czy seks oralny z wytryskiem poza pochwą kobiety, nie jest grzechem czy może być jakoś wyjaśniony, nie wydaje mi się najbardziej poprawnym. I o ile dopuszczam, że w konfesjonale, po rozpoznaniu sytuacji duchowej i psychicznej osoby można jej takie rzeczy tłumaczyć, o tyle nie rozumiem, dlaczego tego typu opinie padają w rozpasanym seksualnie świecie, w którym większość – także katolików – i tak nie stosuje się do większości norm, z ust zakonnika w telewizji. Tak jak nie rozumiem, jak można twierdzić w tablodzie, że czasem do zdrady małżeńskiej lepiej się nie przyznawać małżonkowi (w sytuacji, gdy coraz mniej ludzi spowiada się ze zdrady w ogóle). Mówiąc takie rzeczy ojciec Knotz staje się oczywiście fajniejszy, ale pytanie czy rzeczywiście służy rozwojowi duchowemu ludzi? Czy pomaga im zbliżać się do Boga, czy jedynie lepiej przeżywać seks. Ja nie mam wątpliwości, że zadaniem zakonnika jest raczej to pierwsze, niż to drugie).


Tomasz P. Terlikowski