Wedle arcybiskupa Paula-André Durochera problemem dla wielu współczesnych ludzi ma być już słowo „nierozerwalność”, równie skomplikowane – jego zdaniem –  jak „transsubstancjacja”.  Nie zawsze jest ono zrozumiałe dla ludzi, którzy wolą raczej mówić po prostu o „wierności” małżeńskiej. Konieczna jest więc praca nad językiem, będąca w istocie inkulturacją wiary – wyjaśniał arcybiskup.

I szczerze mówiąc trudno tych słów nie traktować jak rozmywania rzeczy najzupełniej oczywistych. Termin „nierozerwalność” jest niezmiernie prosty. Oznacza on, że małżeństwa nikt i nic nie może rozerwać. Nie ma władzy na niebie i ziemi, która jest w  stanie zerwać małżeństwo ważnie zawarte. Nie ma w takiej definicji czy w samym tym słowie nic niezrozumiałego, nie funkcjonują w nim terminy zakorzenione w scholastycznej filozofii czy teologii. Jest podstawowa prawda o małżeństwie. Zastąpienie tego terminu innym niczego by nie rozwiązywało, bo nie ma innego, który byłby lepszy. Wierność znaczy coś innego, niż nierozerwalność, i nie widać najmniejszych powodów, by termin lepszy, bardziej adekwatny, zastępować innym, z innego porządku i znaczącym nieco co innego.

Zastąpienie słowa jasnego i oczywistego innym, gorszym rodzi podejrzenia, że niestety nie chodzi tu o inkulturację, ale o takie przedstawienie doktryny, z której wyeliminujemy to, co jest w niej zgorszeniem dla współczesnego człowieka. Na wierność jest on się w stanie zgodzić (szczególnie czasową), ale już nierozerwalność małżeńska jest dla niego czymś nieakceptowalnym. Zmiana języka Kościoła oznaczałaby więc zwycięstwo ducha czasu nad Duchem Świętym, i nie miałaby wiele wspólnego z inkulturacją, a raczej z rozmywaniem jasnego nauczania Kościoła.

Tomasz P. Terlikowski