Nie ma się, co oszukiwać. Jeśli spoglądamy się na obraz biblijny, jakie te święta stawiają przed nami, to raczej – także my chrześcijanie – nie jesteśmy po tej dobrej stronie. O wiele bliżej nam do Heroda, niż do pasterzy, mędrców ze Wschodu, wołka i osiołka czy tym bardziej Maryi i Józefa. I niestety nie jest to przesada, ani jakaś hiperpokora, a zwyczajne stwierdzenie faktu. Nasza cywilizacja stoczyła się – i to niemal w całości – do poziomu Heroda. A wraz z nią, także my, jej dzieci, które choć ochrzczone, w istocie przeniknięci jesteśmy tym, co w niej najgorsze.

 

Porównanie nas do Heroda opiera się na prostej analogii. On chciał zabić dziecię narodzone w Betlejem, i zamordował niewiniątka, bo obawiał się, że utraci koronę. My godzimy się na to, by zabijać dzieci, bo nie chcemy oddać naszej własnej korony, nie godzimy się z tym, że nie nasza wola jest najważniejsza, nie nasza przyjemność, ale wola Boża i życie innego człowieka. On obawiał się utraty władzy, dla nas od obrony życia ważniejszy jest święty spokój, opinia rozsądnego człowieka, a nie jakiegoś fanatyka, który wciąż o aborcji opowiada, i nie jest w stanie zająć się czymkolwiek innym. On wydał rozkaz, więc jego żołnierze go wykonali (pamiętacie wstrząsającą piosenkę Jacka Kaczmarskiego „Rzeź niewiniątek”? To mogło tak wyglądać. „To nie krew na ostrzu miecza/ To zaschnięty sok granatu/ To nie włosy na arkanie/ To zabłąkane babie lato/ To nie skóry strzęp na włóczni/ To proporzec wiatr odtrąca/ To nie ognia ślad na pałce/ Osmaliła się na słońcu” - śpiewał bard, a ja mam poczucie, że wokół nas wciąż dzieje się to samo). I my dokładnie tak samo ustalamy prawo w zgodzie, z którym można zabijać najsłabszym, a potem tłumaczymy, że nie możemy nie zabijać, bo takie przecież jest prawo... I skazujemy lekarzy, którzy w tym procederze uczestniczyć nie chcą...

 

Ale nie oszukujmy się. My chrześcijanie, my dobrzy katolicy też mamy, co nieco na sumieniu. Dla nas także dziecko jest zagrożeniem, jak dla Heroda. Informacje o trzecim, czwartym czy ósmym dziecku przyjmujemy, jako informacje dramatyczną. Wyraz twarzy bliskich, znajomych, przyjaciół na taką wieść mówi wszystko. „Zwariowaliście”, „nie umiecie się zabezpieczyć”, „nie przesadzacie” - to te najdelikatniejsze określenia... I ten niechętny wzrok, z mocnym komunikatem, że jedno czy dwoje dzieci, to jeszcze OK, ale więcej, to już patologia. My sami zresztą często myślimy tak samo. Zabezpieczamy się, by przypadkiem do nas nie przyszło dzieciątko, nasz własny posłany od Boga dar dla nas. Wzruszamy się Jezuskiem w żłóbku, ale bronimy rękoma i nogami (gumką, pigułką, a niekiedy tylko stałym stosowaniem NPR-u, bo przecież mamy już dość dzieci, i żaden Pan Bóg nie będzie nam mówił, że mamy rezygnować z wygody, dla jakiegoś tam dziecka) przed dzieckiem, które – tak jak on wtedy – będzie płakać, przeszkadzać w przespaniu nocy, zabierać czas i święty spokój. Nie żebyśmy byli aborcjonistami czy zwolennikami antykoncepcji, ale dzieci też przyjmować nie chcemy. I to także jest wzorowanie się na Herodzie, bo tak jak on wiedział lepiej od Boga, kto ma być królem, tak i my wiemy lepiej, kto ma być naszym władcą, i wiemy, że „nie będziemy służyć”... Tak jak inne stworzenie, które powiedziało „non serviam”.

 

Zupełnie inaczej wygląda postawa Józefa i Maryi. Ona decyduje się powiedzieć „tak”, choć wie, że za ciąże o nieznanym pochodzeniu zaciąży na niej podejrzenie o cudzołóstwo, a co za tym idzie możliwość ukamienowania. Zadaje pytania, rozważa w swoim sercu, a potem mówi „tak”, ufając Bogu w sytuacji, z której nie ma wyjścia. Józef podobnie, najpierw chce wziąć winę na siebie i oddalić Maryję (co oznacza, że bierze na siebie winę, a ją uwalnia od kary), i to w sytuacji, gdy jeszcze nic nie wie o pochodzeniu dziecka. Potem zaś, gdy w czasie snu dowiaduje się, czyim opiekunem będzie, bierze na siebie odpowiedzialność i wiąże się – w czystej, oblubieńczej relacji, bez nadziei na dalsze potomstwo (a dla Żydów to właśnie dzieci były znakiem najwyższego błogosławieństwa) – z Matką Pana, stając się Opiekunem Jezusa, z którym idzie na wygnanie, ukrywa się, i którego potem wychowuje na człowieka...

 

Oni nie patrzą się z przerażeniem na test ciążowy (a tak przedstawiła Matkę Pana – z przerażeniem wpatrującą się w test – jedna z anglikańskich kongregacji w Nowej Zelandii), oni nie walczą z życiem, ale przyjmują je i jemu służą. I to wcale nie dlatego, że to dziecko jest jakieś szczególne, a dlatego, że Biblia cała jest przeniknięta ogromnym szacunkiem dla życia, cała jest przeniknięta przekazem, że dziecko jest darem, a nie zagrożeniem, że każde życie musi być otoczone opieką, a Bóg jest szczególnym obrońcą najsłabszych, sierót i wdów, a w naszych czasach nienarodzonych i starców, których tak często chcemy się pozbyć... Pozbawiając życia lub choćby wysyłając na święta do szpitala.

 

Siadając do stołu wigilijnego i świątecznego, śpiewając kolędy, i wędrując do świątyni na pasterkę czy świąteczne msze święte, warto sobie stawiać pytanie, gdzie ja w tych wydarzeniach bym był. Z kim się utożsamiam. I zamiast ściemniać, że tak bliscy są mi pasterze, mędrcy czy inne pozytywne postacie, trzeba czasem stanąć w prawdzie i boleśnie skonfrontować się z rzeczywistością. Ale, co istotne, w prawdzie mamy stanąć „my” - Ty i ja – a nie jacyś mityczni „oni”, którzy oczywiście są niedobrzy. Nie ma znaczenia, ile mamy dzieci, i jakie są nasze losy, każdy z nas ma obowiązek stanąć w prawdzie i odpowiedzieć sobie na pytanie, na ile sam jest Herodem? Na ile, przez swoje słowa czy czyny, skazuje niewinne dzieci na śmierć? Albo odmawia im prawa do powstania? Boże Narodzenie nie zwalnia nas od rachunku sumienia, i twardych pytań.

 

Tomasz P. Terlikowski