To poważne zarzuty, ale nie sposób postawić sprawy inaczej. Rozumowanie ks. Kieniewicza jest bowiem zbudowane na fałszywych przesłankach i prowadzi nas do wniosków, które mogą być absolutnie dramatyczne, nie tylko w wymiarze społecznym. Zacznijmy od przedstawienia – w dużym skrócie tego rozumowania. Otóż bioetyk zarzuca nam (a konkretniej mi), że praktyka przyjęta przez redakcję, polegająca na podważaniu odczuć osoby identyfikującej siebie jako Anna Grodzka, jest daleko posuniętą niedelikatnością i może być odebrana jako brak szacunku dla tej osoby”.

 

Skąd taki wniosek? Otóż ks. Kieniewicz uznaje, że „osoba identyfikująca siebie jako Anna Grodzka ma do tego prawo”, a potwierdzeniem tego prawa jest to, że „sąd orzekł, że w wymiarze prawnym jest ona kobietą”. I choć duchowny przyznaje, że orzeczenie sądu nie zmienia płci, to jednocześnie wymaga, by owo wyrzeczenie szanować ze względu na dramat osobisty Ann Grodzk. „Mamy do czynienia z kimś, kto posiada sądowne orzeczenie o tym, że jest kobietą (i czuje się kobietą!), wobec tego z szacunku dla tej osoby nie powinniśmy dokładać ciężaru do tego, co już ma. Tymczasem, sytuacja poseł Grodzkiej jest taka, że na każdym kroku spotyka się z wytykaniem tego jej dramatu” - przekonuje ks. Kieniewicz.

 

Szacunek dla osoby i dla prawdy

 

Zacznę od tego, z czym się u ks. Kieniewicza zgadzam. Nie ulega dla mnie, tak jak dla niego, wątpliwości, że każdemu należy się szacunek, z samego faktu bycia osobą. Nie mam też wątpliwości, że niezależnie od decyzji Ryszarda (a wcześniej Krzysztofa) nie należy go obrażać czy bezsensownie piętnować. W odróżnieniu jednak od ks. Kieniewicza nie uważam, że prawda jest obraźliwa. Prawda jest zaś taka, że poseł Ruchu Palikota kobietą nie jest. Decyzja sądu czy nawet jego samoidentyfikacja nie mają mocy zmieniania rzeczywistości. Sąd nie ma władzy zmiany definicji matematycznej i genetycznej struktury męskości czy kobiecości.

 

Udawanie, że mężczyzna jest kobietą, i to nawet potwierdzone sądownie czy motywowane szacunkiem dla godności osoby, nie ma nic wspólnego z chrześcijańskim rozumieniem szacunku. Ten ostatni opiera się bowiem na prawdzie, a nie na potwierdzaniu fałszu. Z szacunku i miłosierdzia nie tylko dla tej konkretnej osoby, ale i dla innych znajdujących się w podobnej sytuacji, konieczne jest mówienie prawdy, a nie wchodzenie w struktury kłamstwa. Zgoda na potwierdzanie ze strony chrześcijan fałszu przyczyniać się może bowiem do budowania wrażenia, że rzeczywiście istnieje możliwość „zmiany płci”, że operacja taka nie jest tylko okaleczeniem, ale realnie zmienia coś w sytuacji chorego.

 

Odseparowanie szacunku i godności od prawdy oznaczałoby – w dużym skrócie – w konsekwencji konieczność uznawania i szanowania każdej decyzji sądu. Jeśli sąd uzna, że inny poseł Ruchu Palikota zawarł związek małżeński ze swoim wieloletnim partnerem to, czy zdaniem ks. Kieniewicza, także będziemy zmuszeni mówić o tym, że poseł B. przybył na kolację ze swoim mężem (a wszystko po to, by nie przypominać o tragedii, jaką niewątpliwie jest skłonność homoseksualna). A co z szacunkiem dla samoidentyfikacji ludzi cierpiących na zaburzenia osobowości, czym im także – by nie zostać uznanymi za nie szanujących godności, będziemy przytakiwać, gdy będą oznajmiać, że są Napoleonami?

 

Strategia LGBT

 

Gra na – fałszywie rozumiane – szacunek i godność są zresztą wkomponowane w strategię środowisk LGBT. To im zależy na tym, byśmy ze względu na domniemany szacunek dla osób transseksualnych zaprzestali mówienia prawdy. Oni przekonują, że proste stwierdzenia faktu jest transfobią. Tak jednak nie jest. Mówiąc prawdę nikogo nie obrażamy, a jedynie bronimy rzeczywistości czy zdrowego rozsądku.

 

Obraźliwe dla osób transseksualnych, dla ich godności byłoby natomiast utwierdzanie ich w błędnej drodze. Posługując się analogią, można odnieść wrażenie, że błąd podobny (tyle, że realizowany już w praktyce, a nie tylko w teorii) do błędu ks. Kieniewicza popełniają zwolennicy rozmaitych katolickich duszpasterstw osób homoseksualnych. Z fałszywego szacunku dla godności osób homoseksualnych przestają one mówić o tym, że akty homoseksualne nigdy nie są nośnikiem prawdziwej miłości, że każdy taki akt jest – przynajmniej w wymiarze materialnym – grzechem, że akt homoseksualny obraża Boga. W efekcie powstaje wrażenie, że wszystko jest OK, że zachowania homoseksualne nie stanowią problemu. A na końcu jest pytanie, dlaczego Kościół nie chce uznać zachowań tego typu za normę.

 

Podobną drogę przeszliśmy już zresztą w Kościele. W imię szacunku dla godności osób niemal nie mówimy już o tym, że drugi związek nie jest małżeństwem w sensie ścisłym, ale opiera się na cudzołóstwie. Mąż jest bowiem wciąż poślubiony swojej pierwszej żonie. I dramat osobisty (niekiedy), skomplikowana sytuacja z dziećmi czy poprzednim partnerem tego nie zmienia. Możemy współczuć, ale nie powinniśmy udawać, że problem nie istnieje. A nie wolno nam go lekceważyć, bo w ten sposób budujemy kulturę przyzwolenia, stopniowego uznawania pewnych działań czy wydarzeń za normę.

 

I tak samo, w scenariuszu środowisk LGBT ma być najpierw z homoseksualizmem (to już się w znaczącym stopniu udało, czego doskonałym przykładem było uznanie za parę roku pary homoseksualnej), a później z transseksualizmem. Mają być one uznane za normę. A wykorzystuje się do tego także fałszywie rozumiane współczucie, które w imię szacunku dla innych, wybiera milczenie i udawanie.

 

Język ma znaczenie

 

Nie oznacza to, że wobec osób transseksualnych możemy stosować każdy język, czy każde określenie. Tak nie jest. Transfobia istnieje, tak jak istnieje realna, a nie tylko postulowana przez działaczy gejowskich, homofobia. Są określenia, których wobec drugiej osoby stosować nie wolno. Z szacunku dla uczuć osób homoseksualnych czy transseksualnych cytować ich nie będę (ale kto chce może wygooglać sobie, w jakich sprawach godności takich osób broniłem). Określenie jednak, że coś jest zgodne z normą, a coś nie, obrazą godności nie jest. Tak jak nie jest nią proste stwierdzenie faktu, że ktoś (i nie ma tu znaczenia czy jest to ks. Kieniewicz, ja czy jakiś poseł) jest mężczyzną.

 

Odmowa obrazy nie może jednak oznaczać zgody na zmianę języka. A powód jest niezmiernie prosty. Destrukcja języka – nawet dokonana w imię szacunku dla innych – oznacza w istocie zniszczenie możliwości myślenia. Weźmy przykład związany z transseksualizmem. Kilka dni temu w mediach pojawiła się informacja, że już trzeci mężczyzna urodził dziecko... Jeśli posłużyć się logiką ks. Kieniewicza, to nic z takim newswem zrobić nie możemy. „Mężczyzna”, o którym mowa czuje się bowiem mężczyzną i ma orzeczenie sądowe o tym, że nim jest. Fakty są jednak takie, że jest genetycznie kobietą, ma nawet wszystkie kobiece narządy, a jedyne, co sobie zmienił to usunięcie piersi, ubrania i wpisu do dokumentów. Czy rzeczywiście mamy twierdzić, by nie wypominać jej tragedii, że jest ona mężczyzną? Czy rzeczywiście będzie to wyraz szacunku, czy też zgoda na destrukcje przestrzeni rozmowy i myślenia, która wymaga precyzyjnego, i nie bojącego się związków z rzeczywistością, języka.

 

Wejście transseksualistów w sferę polityczną wymaga też poszukiwania i sformułowania języka, którym o takich sprawach i takich osobach, będziemy mówić. Portal Fronda.pl też takie poszukiwania podejmuje. Nie zgadzamy się na firmowanie fałszu, na wpisywanie się w strategię LGBT, i dlatego nie zamierzamy pisać o wymienionym parlamentarzyście per Anna Grodzka. Nie chcąc jednak – jak to ładnie ujął ks. Kieniewicz – nieustannie wypominać dramatu, a także pragnąć zachować komunikatywność nie zdecydowaliśmy się też na używanie prawdziwego imienia i nazwiska posła, czyli Krzysztof Bęgowski. I dlatego stosujemy określenie Ann Grodzk. Jeśli ktoś ma lepsze sformułowanie, nie naruszające godności posła, ale też nie wymuszające potwierdzania przez nas nieprawdy i wpisywania się w strategię LGBT, jesteśmy (i ja konkretnie też) na nie otwarci.

 

Jednostkowy i społeczny wymiar problemu

 

Rafał Ziemkiewicz posłużył się kiedyś znakomitym rozróżnieniem między gejami a homoseksualistami. Ci pierwsi są dumni z tego, co robią, swoją strategię życiową i karierę budują właśnie na swoim homoseksualizmie. Ci drudzy, akceptując bądź nie swoją skłonność, nie tylko się z nią nie afiszują, ale niekiedy wręcz mają z nią poważny problem. I podobne rozróżnienie trzeba zastosować wobec osób transseksualnych. Z jednej strony mamy – bo jak wiem – transów, którzy nie tylko są zadowoleni, ale wręcz całą swoją strategię budują na promocji swojej choroby, z drugiej – często nieszczęśliwe osoby, którym trzeba pomóc.

 

Z tymi pierwszymi, zachowując szacunek i świadomość ich godności, trzeba ostro i zdecydowanie polemizować, także wskazując na istotny fałsz, który kryje się w ich nowej tożsamości. Ta polemika, ujawnianie i przypominanie prawdy, ma zaś na celu obronę przez złymi decyzjami wielu autentycznie ciepiących transseksualistów, których trzeba bronić przez złymi (i tu się z księdzem Kieniewiczem zgadzamy) medycznymi operacjami. Zgoda na milczenie, na udawanie jest narażaniem na złe decyzje innych.

 

Tomasz P. Terlikowski

 

Czytaj także

Ks. Kieniewicz: "Środowiska medyczne wolą skalpel czy pigułkę aniżeli długą i skomplikowaną terapię transseksualistów"

Terlikowski: Z kogo idiotów robi Katarzyna Wiśniewska?