Jestem w stanie zrozumieć, że rodzina wielodzietna może budzić zdziwienie, w końcu PRL skutecznie do takich rodzin zniechęcał, więc jeśli nawet były, to gdzieś na głębokich wsiach. W miastach takich ze świecą szukać. Tym większy szacunek dla tych matek i ojców, którzy dzieci wtedy przyjmowali, a nie usuwali. Dziś na szczęście żaden lekarz po przekroczeniu progu gabinetu nie zadaje pytania: „Rodzimy czy na aborcję?”, choć zdarzają się tacy, którzy próbują matce kilkorga dzieci wcisnąć receptę na antykoncepcję, mimo jej wyraźnego sprzeciwu. Trzydzieści czy czterdzieści lat temu aborcja trzeciego dziecka była normą. Echa tamtej sytuacji ciągle gdzieś jeszcze się odbijają. Bo kto to słyszał tyle dzieci mieć? No, chyba żeby teraz po 500 złotych dostać. Jedno, dwoje – jeszcze ok. Ale od trzeciego w górę to same „wpadki”. Nie cierpię tego określenia, a nie brakowało życzliwych, którzy w ten właśnie sposób reagowali na informację o tym, że mamy kolejne dziecko.

Pomijam całą dyskusję na temat tego, od ilu dzieci zaczyna się patologia. Stereotyp ten bardzo jest zakorzeniony w polskim społeczeństwie i niestety nie ma nadziei na to, że uda się go wyplenić. Widać, że jeszcze długo przyjdzie nam udowadniać, że wielbłądami nie jesteśmy. Ale i tak nikt nam nie wierzy. Zresztą, chciałaś, babo, to się męcz i nie narzekaj. Bo tobie narzekać nie wolno. Męcz się z rozwrzeszczanymi bachorami. A życzliwi co najwyżej pokiwają nad tobą z politowaniem głową i skomentują, że przecież można się było zabezpieczyć.

Skoro więc tak bardzo domagamy się szacunku dla ludzkich wyborów, to dlaczego tak trudno przychodzi nam uszanowanie wyboru związanego z dużą rodziną. Każe nam się szanować wybór tych, którzy dzieci nie mają, za to z liczby dzieci rozlicza się tych, którzy mają ich więcej niż przepisowe jedno czy dwoje. Wielodzietnych można więc obrażać, wyzywać od dzieciorobów, nieodpowiedzialnych. Wielomatki zaś to utrzymanki, lenie, kobiety pozbawione ambicji, zgnuśniałe matrony żyjące na łasce pana męża. Nie żartuję, to i tak najdelikatniejsze epitety, jakie pod naszym adresem się wypowiada.

O liczbie upokorzeń, których doświadczają wielodzietni, można napisać książkę. Zazwyczaj zaczyna się niewinnie. Ot, ktoś przeliczy, ile dzieci idzie. Raz, drugi, trzeci. Najpierw to nawet zabawne, potem zaczyna irytować. Ale liczenie to mały pikuś. Pewnego razu ktoś mnie zapytał, czy przypadkiem nie prowadzę w domu żłobka (a nuż by wyszło, że jakiś nielegalny interes mam i na czarno zarabiam), bo to nie do pomyślenia mieć tyle własnych dzieci.

Często także pada pytanie: „Jak sobie  pani radzi?”. Po pierwsze, nie radzę sobie sama, tylko sobie radzimy we dwoje. Po drugie, czasem sobie nie radzę, tak jak nie radzi sobie mama mniejszej liczby dzieci, bo żadna z nas maszyną nie jest. Jest człowiekiem ze swoimi emocjami, zmęczeniem, chorobami (one jakoś też nas dopadają). Po prostu. Tyle że w dużej rodzinie nie ma czasu na myślenie o tym, czy sobie radzę, czy nie. Jest konkretna robota do wykonania, i trzeba zakasać rękawy i działać – sprzątnąć, obiad ugotować, wstawić pranie, pobawić się z dziećmi, odrobić lekcje, przepytać, poczytać, przytulić, wysłuchać i to wszystko razy „x” (tu należy wstawić liczbę dzieci). Doprawdy, szkoda czasu na użalanie się nad sobą, bo ten czas jest tak cenny, że nie warto trwonić go na głupoty.

Potem zaczynają się pytania, dotyczące jednak dość intymnej sfery i moich osobistych wyborów. A tu inwencja ludzka jest przeogromna. „Czy to wszystko pani dzieci?” (Nie, pożyczam od sąsiada, żeby było zabawniej. Ewentualnie: jestem masochistką i tak się umartwiam), „Czy wszystkie pani dzieci były planowane? (Skąd, przecież dzieci bocian przynosi i jakoś sobie nas upodobał). „Czy wie pani, że można się zabezpieczać? (Ale ja się dzieci nie boję), „Dzieci czysto ubrane, to pewnie dzięki pomocy społecznej” (tak, inaczej przecież chodziłyby brudne i obdarte, bo kto by tam się o takie drobiazgi troszczył). Obcy ludzie na ulicy nie mają naprawdę żadnych hamulców i próbują rozliczać mnie z moich wyborów. Jakoś do matki jednego dziecka czy dwojga nikt nie podchodzi i nie pyta: „A dlaczego tylko jedno?”, „Pewnie skutecznie się pani zabezpiecza” itp. To, że mamy dużo dzieci, nie znaczy, że nie wiemy, skąd się one biorą. Doprawdy, nie spadają one na nas jak grom z jasnego nieba, tylko są konsekwencją pewnych konkretnych czynów. I to czynów świadomych i, o zgrozo, podejmowanych z miłości. Bo to kolejny mit, który sobie krąży i ma się nieźle, że duża liczba dzieci to skutek wyłącznie przemocy, bo przecież żadna kobieta na takie uwiązanie i wrzucenie w pieluchy sama z własnej woli by nie poszła. To wszystko wina męża dziecioroba, bo jakże inaczej. Przekonywanie, że przecież to wspólna decyzja, że to wybór jak najbardziej świadomy, że to dla matek prawdziwe spełnienie, zbywane bywa zazwyczaj stwierdzeniem, że tak myślą wyłącznie ofiary systemu patriarchalnego.

Spieszę więc donieść, że żadną ofiarą się nie czuję. Ostatni weekend spędziłam w gronie dość sporej grupy rodzin w większości wielodzietnych i również tam ofiar nie dostrzegłam. Widziałam za to piękne kobiety, choć czasem przytłoczone codzienną rutyną czy chorobami dzieci (a kto nie jest, ręka w górę). Widziałam zaangażowanych wieloojców. I był to doprawdy budujący obrazek. Bo tam była nadzieja i była przyszłość. I nikt nikomu dzieci nie liczył i ich liczby nie wypominał. 

Małgorzata Terlikowska