Magdalena Ogórek na każdym kroku podkreślała, że jest kandydatką niezależną. Mimo że popierana przez SLD, to jak ognia unikała zaszufladkowania jako osoba o lewicowych poglądach. Liczyła pewnie na to, że podkreślając tę niezależność, przekona do siebie część centrowego elektoratu. W końcu dała się poznać jako osoba znająca się na Kościele, a przy tym mająca dość liberalne podejście choćby do etyki seksualnej (zapowiedzi, jakoby papież Franciszek dopuści prezerwatywy). Idealna kandydatka dla tzw. wierzących-niepraktykujących.

 

W ostatnim dniu kampanii jedyna kobieta ubiegająca się o urząd prezydenta zaapelowała do innych kobiet. W imię równości – wartości, na której – jak podkreśla kandydatka – opiera się Unia Europejska. Cała reklamówka wyborcza to tak naprawdę oko, jakie Ogórek puszcza do środowisk feministycznych. Środowisk, które od początku nie zostawiały na kandydatce SLD suchej nitki.

 

Polska, jej zdaniem, z realizacją postulatów równościowych jest daleko w tyle: „Często kobiety lepiej wykształcone, wykonując tę samą pracę, otrzymują dużo niższe wynagrodzenie niż mężczyźni. Wg najnowszych danych KE kobieta w Polsce pracuje 59 dni za darmo” – mówi w swoim przesłaniu Ogórek.

I dlatego postanawia swoim kandydowaniem przebić „szklany sufit”. Chce pokazać, że polityka to także zadanie dla kobiet: „Bardzo bym chciała przetrzeć szlak dla kolejnych kobiet, które będą dalej rozszerzać nasz wpływ na los kraju. Szlak, który otworzyły: pani Hanna Gronkiewicz-Waltz i pani Henryka Bochniarz. Proszę Was, kobiety, o pomoc w przebiciu szklanego sufitu dla wszystkich nas” – zaapelowała Ogórek.

 

To tyle co kandydatka ma do powiedzenia kobietom. Bardzo niewiele, a w zasadzie nic. Oprócz kilku frazesów rodem z feministycznych gazetek. Przebijanie szklanego sufitu to też dziś już pusty slogan. Mamy kobietę premier (nie pierwszą zresztą), kobiety kierują ministerstwami, zasiadają w Prezydium Sejmu, są prezydentami miast. Nie mam wrażenia, ze ktoś przed kobietami zamyka drogą do realizacji ich politycznych ambicji. A że nie pchają się do polityki drzwiami i oknami? Może po prostu wybierają rodzinę. Aktywność polityczna często wyklucza pełne zaangażowanie w wychowanie i domowe problemy. Być może kobiety wolą rzeczywiście być z dziećmi, niż być tylko wirtualnie (w końcu lepiej przytulić się do mamy, niż jedynie oglądać mamę w telewizji). 

 

Ze swoim programem nie trafiła Magdalena Ogórek ani do kobiet lewicy, ani prawicy (jako zdeklarowana katoliczka). Sam jej apel na niewiele się zda. Kobiety potrzebują bowiem konkretów. Potrzebują takich zmian, które by zachęciły je do powiększania rodziny. Potrzebują zmian, które pozawalałyby łączyć macierzyństwo z pracą zawodową. W końcu potrzebują mieć wybór, o czym głośno mówią choćby Karolina i Tomasz Elbanowscy. Potrzebują mieć w polityce swojego rzecznika.

 

Magdalena Ogórek jest nie tylko kandydatką na prezydenta, ale również matką i wiele z tych problemów zna od podszewki. Wielokrotnie w wywiadach opowiadała o tym, jak bez pomocy niań i babć opiekowała się córką, łącząc pracę zawodową z macierzyństwem. Do opinii publicznej niestety nie przebiły się żadne prorodzinne czy prokobiece propozycje zmian. W zamian kandydatka, którą zapamiętamy choćby rozmodloną w kościele, opowiedziała się za konwencją antyprzemocową, która godzi w rodzinę, za in vitro i za związkami partnerskimi.

 

Jeśli Magdalena Ogórek swoim kandydowaniem chciała przetrzeć drogę innym kobietom, to można dziś powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że jej się nie udało. Ogórek obecności kobiet w polityce zrobiła raczej antyreklamę. W sumie szkoda, bo kobiecy punkt widzenia mógł zainspirować ciekawą dyskusję na temat zaangażowania kobiet niekoniecznie zdominowaną przez proaborcyjne środowiska feministyczne.

 

Małgorzata Terlikowska