W takim mniej więcej duchu swoją książkę „Zakonnice odchodzą po cichu” reklamuje autorka Marta Abramowicz. Na podstawie relacji 20 byłych sióstr, które odeszły z zakonu na różnym etapie swojego życia, zbudowała obraz, który nie oddaje prawdy o życiu zakonnym. Nie przeczę, że zderzenie z rzeczywistością zakonną może być trudne, że ślub posłuszeństwa dla niektórych jest nie do udźwignięcia, że są siostry, które czują się rozczarowane i sfrustrowane. I w końcu odchodzą. Tyle tylko że znacznie więcej sióstr zostaje, a tego autorka wydaje się nie zauważać. Nie są to masochistki, to kobiety, które podjęły decyzję o takim właśnie życiu i w nim trwają, czasem mimo trudności. Bo nie oszukujmy się, życie to nie jest sanatorium, to ciężka praca, wysiłek, czasem wręcz krzyż, który po ludzku wydaje się nie do udźwignięcia.

Przytaczając relacje byłych sióstr, autorka szuka skandalu. Próbuje pokazać, że życie za klauzulą to niczym obóz koncentracyjny, gdzie o wszystkim decyduje kapo w osobie matki przełożonej. „To była moja pierwsza myśl. Ludzie albo nie znają żadnej zakonnicy, albo nic o nich nie wiedzą. W swojej książce opisuję życie w zakonach na podstawie relacji 20 byłych sióstr” – opowiada autorka w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. Tyle że to obraz z gruntu skrzywiony i zafałszowany przez – nie bójmy się tego powiedzieć – poczucie krzywdy. Czytając wywiady z autorką, mam wrażenie, że wiele problemów zostało wyolbrzymionych.

Odwróćmy sytuację. Ktoś postanawia napisać książkę o małżeństwie. Opisuje w niej historie kilkudziesięciu małżeństw, które się rozpadły. W jednych powodem była przemoc, w innych ciągłe kłótnie, w jeszcze innych doszło do zdrady, albo żona czuła się zaniedbana i przytłoczona codziennymi obowiązkami. Strach w ogóle się żenić czy za mąż wychodzić, skoro to wieczne pasmo udręk. A przecież miało być tak pięknie, mąż i żona mieli kochać się aż po grób. Przysięgali to nawet sobie. I nie wyszło. Zaczynają się oskarżenia. To wina męża – mówi porzucona żona. – To wina żony i teściowej – odpowiada mąż. Winni są wszyscy temu, że małżeństwo się rozpadło, tylko nie ten, który odszedł. On jest krystalicznie czysty, nie ma sobie nic do zarzucenia. Przecież nie mógł dłużej trwać w toksycznej relacji. A skoro został tak skrzywdzony, to i jego wizja małżeństwa będzie skrzywiona i wypaczona. Na każdy związek będzie patrzył przez pryzmat swojej krzywdy i swoje zranienia będzie rzutował na innych. Trochę jak te opisane przez autorkę siostry. Coś się nie udało, i zaczyna się szukanie winnych. Bo przełożeni, bo inne siostry, bo posłuszeństwo…

Marta Abramowicz przytacza dane, z których wynika, że 80 junioratek, 40 nowicjuszek i 75 sióstr po ślubach wieczystych średnio w każdym roku opuszcza zakony. To szacunkowe dane sprzed kilku lat. Ma to być dowód na masową skalę odchodzenia sióstr. Tylko jedno ale. Po to jest juniorat, po to jest nowicjat, żeby rozeznać swoje powołanie. Po to jest ten czas dany, żeby przekonać się, czy jest to ta właściwa droga. To jak narzeczeństwo w życiu świeckim, taki czas, gdzie bez żadnych konsekwencji możemy się rozejść, bo jeszcze nie wiąże nas sakrament. Zdaniem autorki dziewczyny te odchodzą, bo zderzenie z rzeczywistością zakonną bywa dla nich bolesne: „Powołaniówki, które mają pokazać pozytywną stronę zakonu, to jedna wielka ściema. Siostry, gitara, ognisko, góry. Dziewczyny najczęściej są młode, pochodzą z małych miejscowości lub wsi”. Nie ma naprawdę nic sensacyjnego w tym, że na etapie wstępnej formacji dziewczyny rezygnują. I nie trzeba dorabiać do tego żadnej ideologii. Gdyby zapytać narzeczonych, jak widzą swoje przyszłe małżeństwo, zdecydowana większość, o ile nie wszyscy, widzą je jako nieustanne pasmo uniesień, z nieprzemijającymi motylami w brzuchu. Takie wieczne zakochanie. I nagle przychodzi rozczarowanie, bo codzienność, bieganina, rutyna zabijają te motyle. Przychodzi zmęczenie, znużenie, rodzą się dzieci i nagle okazuje się, że ktoś nam chyba współmałżonka podmienił. A wystarczy u samego początku zrozumieć, że miłość się zmienia, ewoluuje, że etap zakochania mija. I już łatwiej znosić trudy codziennego dnia.

Krzyżem w zakonie ma być modlitwa i praca – przynajmniej taki obraz wyłania się z publikowanych z autorką wywiadów. I znów odwołam się do życia małżeńskiego. Czy my żony i matki nie pracujemy po 12 godzin i więcej? Czy i dla nas doba nie jest za krótka, że nie wspomnę o nocach, które dla wielu z nas całymi latami nie są przespane w całości. Czas, który siostry poświęcają modlitwą, my matki poświęcamy chociażby naszym dzieciom. A przecież my też się modlimy. Czasem wstając wcześniej, byle tylko znaleźć czas dla Boga, a czasem późną nocą z opadającymi ze zmęczenia powiekami. I nikt nas do tego nie zmusza, chcemy być bliski z Bogiem i z Niego czerpać siły. Czasem mamy dosyć, czasem mamy ochotę uciec i na chwilę od tego wszystkiego odpocząć. Tyle że to emocje, które na szczęście mijają. Jeśli ktoś miał nadzieję, że życie to tylko leżenie w hamaku i rozkoszowanie się nicnierobieniem, to był po prostu naiwny. 

Sporo miejsca autorka poświęca też kwestii posłuszeństwa. To jeden ze ślubów, które składają osoby wybierające życie konsekrowane. Ślub chyba trudniejszy niż nawet ślub czystości. Tyle że znów, czy mnie jako żonę i matkę posłuszeństwo w stosunku do rodziny nie obowiązuje? Czy mogę sobie dowolnie dysponować czasem, czy jednak powinnam uwzględniać w swoich planach dzieci, męża czy życie rodzinne. Czy z wielu ważnych czy przyjemnych rzeczy nie jestem zmuszona zrezygnować, bo na przykład dzieci są chore. Oczywiście, mogę zacząć ubolewać, że to życie rodzinne to jak więzienie, w którym wszystko podporządkowane jest innym, a ja nic nie mogę. Albo mogę przyjąć, że w życie wpisana jest też rezygnacja, poświęcenie, że nie zawsze górą musi być to, co ja chcę. A pokora wobec życia to cnota, a nie wada. 

Mam tę przewagę, że w przeciwieństwie to przeciętnego czytelnika książki znam sporo sióstr zakonnych, z kilkoma się przyjaźnię. Odwiedzam je w ich klasztorach, one odwiedzają nas w domu. I na wiele przedstawionych tez można spokojnie przedstawić antytezy. Słowo przeciwko słowu. Moje znajome siostry też przeżywają kryzysy, tak samo jak kryzysy przeżywają żony i matki. Mają lepsze i gorsze dni, lepsze czy gorsze relacje z przełożonymi, tak jak i my mamy lepsze czy gorsze relacje ze współmałżonkiem. Wierne są jednak danemu słowu, wierne są złożonym ślubom. Tak jak i zdecydowana większość z nas małżonków wierna jest złożonej przysiędze małżeńskiej. I tak jak odchodzą mężowie czy żony, odchodzą też siostry zakonne. Po cichu, bo to jednak życiowa porażka, która boli i która nigdy się nie zabliźnia. Nie potrzebuje ona krzyku, tylko modlitwy.

Małgorzata Terlikowska