Polska szkoła to szkoła głodu. Liczba niedożywionych uczniów jest ogromna. Dla wielu jedyny ciepły posiłek, z mięsem i warzywami, to ten jedzony w szkole. Tymczasem od pierwszych tygodni roku szkolnego jesteśmy świadkami niepokojącego zjawiska. Pełne talerze, nietknięte posiłki zwracane są z powrotem do kuchni. Dzieci szkolnych obiadów nie jedzą, bo te są po prostu niezjadliwe. Bez smaku, bez wyrazu, bardziej przypominają dietetyczny obiad na szpitalnym oddziale, niż szkolną stołówkę często reklamującą się hasłem „jak u mamy”. Wszystko to oczywiście ze względu na zdrowie dzieci i walkę ze złymi nawykami żywieniowymi. I dobrze, walczmy z tym, ale nie w ten sposób, że dzieci nic nie jedzą. Bo to też zdrowe nie jest. Kto jak kto, ale premier lekarz powinien zdawać sobie z tego sprawę.

Kanapki do szkoły na drugie śniadanie zapakowane, owoce także. Do obiadu wystarczy. Potem ciepły posiłek i zajęcia dodatkowe. Do powrotu do domu dziecko nie powinno być głodne. Nie powinno, ale jest, bo od 1 września szkolne obiady to fikcja. Są, nawet gorące, tylko że nikt ich nie chce jeść. Jedzenie jest marnowane, wyrzucane, a wszystko na oczach dzieci, którym przecież mówi się non stop, żeby szanowały jedzenie, żeby nie wyrzucały go do śmietnika.

Można pewnie zapakować dzieciom więcej kanapek, tylko czy to tak zdrowo na suchym prowiancie tyle godzin każdego dnia? Można dać swój obiad. Tylko jak tu przygrzać, skoro przerwa obiadowa za krótka i już trzeba biec na zajęcia? A i do pory obiadu trzeba jedzenie jakoś przechować, a jak wiadomo na każdym szkolnym korytarzu stoi lodówka, z której mogą korzystać uczniowie. I dziecko, mimo że obiady ma opłacone, chodzi głodne, bo jedzenia bez smaku nawet dorośli nie chcą tknąć.

Wyprowadzenie słodyczy ze szkoły uważam za dobry krok. Automat z ciasteczkami i batonami był zmorą rodziców. I nauczycieli. Bo na przerwach do automatu ustawiały się długie kolejki. Jak za PRL. Szkoła wolna od batoników, ciasteczek i chipsów – jak najbardziej. Ale czemu dzieci nie mogą zjeść smacznego obiadu? Przecież nie trzeba sypać nie wiadomo ile soli, żeby potrwa była zjadliwa. Można gotować smacznie bez glutaminianu sodu czy ogromnych ilości cukru. Są zioła, przyprawy. Jest w czym wybierać. Tyle że w tej chwili bezpieczniej jest zaserwować jedzenie bez smaku, bo nie wiadomo, czy doprawianie nie skończy się karą. A 5 tys. złotych za szczyptę soli czy innej zakazanej przyprawy nikt płacić nie zamierza. I tak mamy błędne koło. Kucharki każdego dnia gotują obiady, choć mają świadomość, że to bezsensowne działanie, bo 90 proc. porcji wróci nietkniętych, rodzice płacą za fikcję, bo obiad ląduje w koszu, a nie w brzuchu dziecka. Dziecko nawet jeśli coś skubnie, to po to, żeby znów poczuć, że jest to niedobre, i w efekcie chodzi głodne.

Zakazanym produktem w szkolnych stołówkach jest więc sól. Coraz częściej przemycana przez uczniów, chowana pod stołem. Dzieciaki jak przestępcy. Dobrze, że jeszcze nikt przed wejściem do stołówek nie rewiduje kieszeni. Pewnie do czasu. Chyba że ustawodawca pójdzie po rozum do głowy.

Wobec licznych skarg rodziców Ministerstwo Zdrowia, które przygotowało obecne przepisy, powoli zaczyna się łamać i dostrzegać, że zmiany poszły za daleko i są zbyt drastyczne. Dlatego nie wyklucza, że zapisy dotyczące obecności przypraw, w tym soli w posiłkach serwowanych w szkole, niebawem zostaną zliberalizowane i potrawy znów zyskają smak. Inaczej cała ta ustawa to wylewanie dziecka z kąpielą. Z edukacją prozdrowotną nie ma żadnego związku, za to wiele z nauką marnowania jedzenia.

Doceniam troskę o zdrowie dzieci. Cieszę się, że rząd zadbał to, by nie były „grubaskami”. Szkoda tylko, że metoda jest dość drastyczna. Wręcz głodowa. A głód ten na dodatek sponsorują rodzice. Jeszcze trochę a zamiast rzeczonych „grubasków” po szkolnych korytarzach snuć się będą anorektycy. Snuć się, bo na bieganie i zabawę nie będą mieć siły.

Małgorzata Terlikowska