A podpadł jej tym razem ks. Piotr Kieniewicz, etyk, teolog moralista, zaangażowany od lat w pomoc małżeństwom borykającym się z problem niepłodności. Jakie przestępstwo popełnił? Otóż przywołał sytuację, której mogą doświadczyć dzieci poczęte metodą in vitro. Ceną, jaką mogą zapłacić za takie poczęcie, jest tzw. syndrom ocaleńca: „To schorzenie psychiczno-duchowe, polegające na tym, że ma się poczucie winy wobec nienarodzonego z in vitro rodzeństwa” – mówił ks. Kieniewicz w wywiadzie dla portalu Fronda.pl. Anna Dryjańska od razu dopisała to tego zdania całą ideologię, jakoby dzieci z in vitro były chore psychicznie. I szybko postanowiła się swoim odkryciem podzielić na blogu na portalu NaTemat. I już pewnie zaciera ręce z radości, bo oto ksiądz katolicki szkaluje dzieci poczęte na szkle. Ha! Mamy cię!

Cóż, widać umiejętność czytania ze zrozumieniem bywa wśród działaczek feministycznych rzadko spotykaną umiejętnością. Ale przecież nie chodzi o prawdę, tylko o dołożenie przeciwnikom in vitro, a jeśli przy okazji jest to ksiądz katolicki, to tym większa przyjemność.

Tymczasem gdyby Anna Dryjanska zdjęła z nosa równościowe okulary i choć na chwilę popatrzyła na rzeczywistość przez normalne szkła, być może nie naśmiewałaby się z syndromu bardzo dobrze opisanego już w literaturze. Syndrom ocaleńca to bowiem nie wymysł katolików, księży czy biskupów. Po raz pierwszy został on zaobserwowany u więźniów obozów koncentracyjnych. Tych, którzy to piekło przeżyli. Przecież osoby te powinny się cieszyć z tego, że żyją. Niemniej jednak nie potrafią czerpać z tego radości, latami żyją z poczuciem winy, dręczą je wyrzuty sumienia. Psychologia opisuje też ocaleńca z aborcji. Znamię takie noszą dzieci, których matki dokonały aborcji, albo rozważały jej przeprowadzenie. Dotknięte są nim także te osoby, których na przykład uśmiercone zostało bliźniacze rodzeństwo w wyniku aborcji selektywnej, a one przeżyły (czy nie przypomina to pewnych technik stosowanych przy in vitro?). To są fakty i feministyczny sarkazm tego nie zmieni, choćby nie wiem jak bardzo panie się starały.

Żeby ośmieszyć ów syndrom ocaleńca przywołany przez ks. Kieniewicza Anna Dryjańska wzniosła się na wyżyny, a w zasadzie niziny, humoru i wymyśliła „syndorm dopływanca”. Jest to „schorzenie psychiczne związane z naturalnym zapłodnieniem. Polega na poczuciu winy wobec milionów niepoczętych braci i sióstr - plemników - którzy nie zdążyli na czas dopłynąć i wniknąć do komórki jajowej naszej matki. Syndrom dopływańca może skutkować depresją, nadmierną ekspresją i skłonnością do pływania” – napisała feministyczna aktywistka.

Annie Dryjańskiej przydałaby się powtórka z biologii, skoro nie widzi różnicy między plemnikiem a człowiekiem na najwcześniejszym etapie rozwoju. Nie wiem też, na ile duża jest wiedza Dryjańskiej dotycząca moralności, ale natura i procesy w niej zachodzące ocenie moralnej nie podlegają. A działania podejmowane przy okazji zapłodnienia in vitro już tak. Ale to szczegół.

Kiedy czytam owe mądrości, ciśnie mi się na usta określenie, jaki syndrom pasowałby to autorki tych słów. Przez grzeczność nie napiszę. Objawia się on natomiast ignorancją i totalnym lekceważeniem faktów. Ale w końcu, parafrazując Hegla, można powiedzieć, że jeśli fakty nie zgadzają się z ideologią, tym gorzej dla faktów. A jak ktoś ma z tym problem, niech patrzy na fakty przez równościowe okulary, bardziej wykrzywiają one rzeczywistość niż krzywe zwierciadła.

Małgorzata Terlikowska