„Pani to najchętniej zamknęłaby wszystkie kobiety w domu i jeszcze kazała im rodzić dzieci. Dużo dzieci”. Taki zarzut, kuriozalny zresztą, słyszę za każdym razem, kiedy biorę udział w dyskusji na temat macierzyństwa, relacji matki i dziecka, a także – nie bójmy się tego słowa – poświęcenia. Bo bycie matką z poświęceniem ma – czy nam się to podoba czy nie – jednak sporo wspólnego. I nie chodzi tu o robienie z siebie jakiejś cierpiętnicy, tylko o poświęcenie w znaczeniu pozytywnym, jako oddanie siebie, swojego czasu drugiej osobie, zrobienie coś dla niej, nawet jeśli być może nie do końca jest to moje ulubione zajęcie albo mam na to ochotę. Ale skoro kogoś kocham, to i poświęcenie nie powinno być problemem. Tymczasem dla wielu osób jest to jednak spory problem. Nie do przejścia. Gary Thomas, autor książki „Święte rodzicielstwo”, wprost mówi, że staliśmy się specjalistami od miłości własnej. Przez to zatracamy umiejętność  troszczenia się o innych. „Słowo «poświęcenie» nabrało tak bardzo negatywnej konotacji, że ludzie wolą, by nazwano ich egoistami, niż by mieli być od kogoś zależni”. Nie chcę po raz kolejny wchodzić w dyskusję na temat żłobków, partnerskiego podziału obowiązku, urlopów ojcowskich itp. Chcę zwrócić tylko uwagę, że jest taki moment w życiu dziecka, w którym – jeśli to oczywiście możliwe – warto przystopować. Z korzyścią dla dziecka. Zaraz posypią się głosy, że nie każda kobieta jest stworzona do siedzenia w domu. Ale każda winna mieć na uwadze swoje dziecko. Nie ma chyba nic tragiczniejszego, niż usłyszenie od własnego dziecka, że się dla niego nie miało czasu. Jak gorzko brzmią wyrzuty czynione przez dorosłe dzieci swoim rodzicom, że nie było ich w ich życiu, kiedy oni ich najbardziej potrzebowali, że nie widzą powodu, by opiekować się starymi rodzicami, bo oni… tak pochłonięci byli swoimi sprawami, że nie mieli czasu dla nich, kiedy ci byli mali. To chyba największa życiowa porażka. I boli jak cholera.

Za każdym razem buntuję się, i nie raz o tym mówiłam, kiedy krytyczne słowa sypią się na kobiety, które poświęciły się macierzyństwu. Nie oznacza to, że zatraciły siebie, swoje pasje, że przestały dbać o siebie czy o relację z mężem. Bycie pełnoetatową mamą nie wyklucza dbania o męża. Ta relacja powinna być zawsze priorytetowa. Randki małżeńskie, rozmowy o nas, nie tylko o dzieciach czy rachunkach, wspólne wypady choćby na kawę, wspólne lektury, o których można potem długo gadać. Tę relację trzeba pielęgnować i dbać o nią, jak o największy skarb. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Bo to też inwestycja w nasze dzieci. Bo one potrzebują domu z matką i ojcem, którzy się kochają i są dla siebie ważni. To daje dzieciom tak bardzo potrzebne im do rozwoju poczucie bezpieczeństwa. Wszystkim małżeństwom polecam troskę o tę relację. Bo dzieci odfruną. To jest trudny moment dla małżeństwa. Sporo z nich się wtedy rozpada, bo nagle przestrzeń wypełnioną przez dzieci wypełnia pustka. A wtedy pustkę wypełnia ktoś trzeci. Nie wolno więc do tego dopuścić.

Praca kobiety, matki w domu jest dziś bardzo niedoceniania przez innych. Tak bardzo uwierzyłyśmy w to, że jesteśmy tyle warte, ile mamy na koncie, ewentualnie jakie stanowisko zajmujemy. Oliwy do ognia dolewają też środowiska feministyczne, które co prawda mówią o tym, że kobieta powinna mieć wybór, ale w ich myśleniu wybór ten sprowadza się do jednego – do robienia kariery. Tymczasem kobieta jest tak stworzona, że tylko ona może najpierw nosić pod sercem swoje dziecko, potem je urodzić i wykarmić. To kobieta ukierunkowana jest na relacje i posiada silny instynkt opiekuńczy.

W dyskusji o potrzebie samorealizacji, prawach kobiet często gubi się zasadnicza kwestia. Dziecko, które także ma swoje prawa i potrzeby. Nikt nie mówi, ile ono traci, kiedy jest pozbawione, zwłaszcza w pierwszym okresie życia, kontaktów z mamą, która zajęta jest wyłącznie swoimi sprawami. Dziś na jednym z portali rodzicielskich przeczytałam na ten temat bardzo smutny tekst. O małym dziecku będącym cały dzień w żłobku, bo mama ma ważniejsze sprawy… zakupy, fryzjer czy kosmetyczkę. I znów nie oznacza to, że matka ma omijać te miejsca szerokim łukiem i chodzić zaniedbana jak kloszard. Przeciwnie. Byle by tylko umiała określić właściwe proporcje i priorytety. Widzę po swoich dzieciach, że nawet niemowlęciu nie jest wszystko jedno, kto je karmi i przytula. Widzę, że dzieci potrzebują bliskości matki, bo z życia płodowego pamiętają chociażby jej bicie serca czy intonację, głos, sposób mówienia. Paradoksem jest to, że jesteśmy w stanie kupić dzieciom najwymyślniejsze gadżety, zapominając, że tym, co one potrzebują, jest po prostu nasza obecność i czas. Nasz czas. Niby najoczywistsza rzecz pod słońcem, a urasta do rangi nie wiadomo jakiego poświęcenia.  

 

Małgorzata Terlikowska