2 tysiące dzieci to połowa z liczby wszystkich dzieci, które rodzą się tylko w jednym warszawskim szpitalu każdego roku. W skali całego kraju to minimalny procent wszystkich urodzeń. Co prawda przedstawiciele rządu zastrzegają, że dzieci urodzonych w ramach programu może być znacznie więcej, bo kobieta po zajściu w ciążę nie jest pod opieką kliniki in vitro i tylko od niej zależy, czy poinformuje ją o urodzeniu dziecka.

Swoją drogą ciekawe, że kliniki nie prowadzą takich statystyk. Liczby te bowiem mogłyby dużo powiedzieć o skuteczności samej procedury. I tak oto rząd inwestuje pieniądze, które nie wiadomo, jaki skutek przyniosą, i jeszcze mówi wprost, że nikt tego nie monitoruje.

Skoro kobiety o urodzeniu dziecka nie informują, to skąd w takim razie taka pewność wiceministra zdrowia Igora Radziewicza-Winnickiego, który zapewnia, że dzieci z programu in vitro rodzą się zdrowe. Ale jak się okazuje nie wszystkie, „bo odsetek dzieci chorych wśród urodzonych z in vitro jest o 1,4 proc. wyższy niż wśród urodzonych w wyniku naturalnego zapłodnienia”.  Znów aż prosi się o pełne dane, ale przecież ich nie ma, bo kobieta nie musi informować, czy i jakie dziecko urodziła dzięki programowi.

Winy za ten odsetek chorych dzieci nie ponosi – zdaniem wiceministra - podobno sama procedura. Co lub kto w takim razie? „Są to dzieci rodziców z reguły starszych, w których ryzyko uszkodzeń płodu jest naturalnie wyższe, a także to, że ryzyko urodzenia chorego dziecka jest wyższe u osób niepłodnych (częściej są nosicielami genetycznych uszkodzeń)” – mówi minister. To też ciekawe, niemniej sztuczne środowisko, w którym komórki jajowe i plemniki są przechowywane także może mieć wpływ na urodzenie chorego dziecka. Człowiek ciągle jeszcze nie potrafi odtworzyć fizjologii. Szkoda, że ministerstwo nie chce słuchać genetyków, którzy nie raz zgłaszali mocne zastrzeżenia do procedury in vitro.

Skoro nawet Ministerstwo Zdrowia przyznaje, że dla urodzenia zdrowego dziecka niebagatelny jest wiek rodziców, czemu w rządowej ustawie, którą dziś ma rozpatrywać senacka komisja zdrowia, nie wprowadzono limitu wieku (obecnie to 40 lat)? Czy rząd chce większą liczbę dzieci narażać na powikłania i komplikacje? Czy rząd zabezpieczył pieniądze na leczenie tychże powikłań? Czy rząd może będzie wysyłał rodziców do aborterów, żeby statystyk nie psuli?

Wiceminister podał także inne statystyki. W ramach programu wytworzono 45 803 zarodki. Z tego zamrożonych pozostaje - jak szacuje ministerstwo (dokładnych danych nie podano) - ok. 15 tys. Resztę z wytworzonych zarodków albo wszczepiono, albo obumarły, albo z innych przyczyn nie nadawały się do wszczepienia. „70-90 proc. zarodków w naturze obumiera, więc liczba zarodków odrzuconych w procedurze in vitro nie odbiega od procesu naturalnego” - mówił wiceminister dziennikarzom.

I znów brakuje dokładnych danych, co jeszcze potwierdza resort zdrowia. Skoro idą na ten program publiczne pieniądze, to każdy obywatel powinien mieć wgląd w pełne statystyki, Brak transparentności, brak dokładnych danych pozwala powiem stawiać pytania o korupcję. Komu tak bardzo zależy na tym, żeby opinia publiczna nie poznała prawdziwych liczb? Ministrowi, bo jeszcze się okaże, że trwoni publiczne pieniądze? A może klinikom, bo a nuż ktoś zakręci kurek, bo okaże się, że procedura, na którą wydano ogromne miliony, jest mało skuteczna?

Na stronie rządowego programu czytamy, że jego celem „jest zapewnienie równego dostępu i możliwości korzystania z procedury zapłodnienia pozaustrojowego niepłodnym parom. Dzięki niemu zmniejsza się liczba bezdzietnych par, pacjenci mają zapewniony najwyższy standard leczenia niepłodności i zwiększa się skuteczność leczenia niepłodności”. Tyle że nie o leczenie niepłodności w przypadku in vitro wszystkim chodzi. Bo gdyby tak było faktycznie, to na rządowe wsparcie mogliby liczyć także pacjenci klinik  faktycznie leczących niepłodność dzięki naprotechnologii. Jeśli kogoś dyskryminuje polski rząd, to te właśnie niepłodne pary, które o dziecko chcą się starać przy pomocy metody moralnie godziwej, jaką jest naprotechnologia. Promocja naprotechnologii na równi z in vitro dopiero byłaby faktycznym krokiem ku leczeniu niepłodności i daniu równiej szansy na rodzicielstwo także tym, którzy z przyczyn moralnych nie chcą z zapłodnienia in vitro korzystać.

 

Małgorzata Terlikowska