„Głupie są te ultrakatolickie matrony z gromadką dzieci, które straszą i straszą tym macierzyństwem, same zaniedbane, sfrustrowane i zarobione po pachy” – taki przekaz płynie z tekstu na temat macierzyństwa zamieszczonego na portalu deon.pl. Jako że Autorka czyni parę aluzji do moich tekstów zamieszczonych na Frondzie, to chętnie podzielę się swoim doświadczeniem. Nie, straszyć nie będę, bo i dzieci bać się nie trzeba. Chciałabym tylko pokazać, że mówienie, że w życiu kobiety i rodziny niewiele się zmienia po urodzeniu dziecka, jest po prostu nieprawdą. Dziecko zmienia ustalony porządek, bywa że go burzy. Bo jest dzieckiem, ze swoim temperamentem, swoimi potrzebami i oczekiwaniami. Żeby więc uniknąć frustracji, trzeba się z tą prawdą pogodzić. Życie nie będzie jak przedtem, bo przedtem nie było dziecka. I to jest fundamentalna różnica.  

Zanim jednak odniosę się do niektórych stwierdzeń Autorki, chciałabym jej serdecznie i szczerze pogratulować narodzin synka. To wielka radość i wielka przygoda przed Wami. Dobrze ją przeżyjcie, cieszcie się sobą, rozkoszujcie byciem rodzicami. I tym, że miło nowa rola was zaskoczyła: „Do niedawna myślałam, że pojawienie się w życiu kobiety dziecka jest równoznaczne niemal z końcem świata – pisze Marta Brzezińska-Waleszczyk. Sama oczekiwałam narodzin mojego dziecięcia z niecierpliwością, ale i też lekkim strachem, bo przecież "teraz to się zacznie", ewentualnie "teraz to się skończy" - opcja zależała od wygłaszającego życiowe mądrości Straszącego”. Super, że nie doświadczyłaś, Autorko, prawdziwej rewolucji, że wszystko poszło gładko i prosto. Nie miałaś po drodze problemów z karmieniem, dziecko książkowo śpi, a kolki znasz tylko z internetu. Ale nie zawsze tak jest. Lektura matkowych forów, rozmowy z matkami (nie tylko wielodzietnymi) pokazują, że początki bywają bardzo trudne i ciężkie. I nawet jeśli jest całodobowe wsparcie męża. Bo dziecko nie chce ssać piersi, kobiety walczą o laktację, noworodek zamiast spać zanosi się płaczem, snu jak na lekarstwo. I w takiej sytuacji kobieta w nosie ma swoje plany i ambicje, tylko walczy o to, co jest dobre dla dziecka. To ona daje siebie dziecku, choćby pozwalając całą dobę leżeć przy piersi (co ma swoje uroki, ile można przeczytać wtedy książek).

Co może być dalej – pisać nie będę, bo zaraz okaże się, że straszę. A wiadomo już kto straszy młode niedoświadczone matki: „W większości tymi straszakami byli zafiksowani na punkcie rodzicielstwa małżonkowie, z mniejszym lub większym stażem, gromadką dzieci w wieku różnym, często bardzo pobożni, owe święte polskie rodziny, które nagle zaczęły poczuwać się w obowiązku uświadomienia mnie, przyszłej młodej matki na temat tego, jak przygotować się na dzień zagłady, apokalipsę, tudzież życiowy Armagedon”. A może ci zafiksowani na rodzicielstwie z gromadką dzieci mają doświadczenie i dlatego pytani o rady nie lukrują macierzyństwa, tylko mówią też wprost o nieprzespanych nocach, chorobach, gorączkach, bolesnym ząbkowaniu, braku czasu na zjedzenie śniadania, o wypiciu ciepłej kawy nie wspominając. To nie jest żadne straszenie. To jest rzeczywistość. Z macierzyństwem coś się kończy, a coś zaczyna. To tylko w kolorowych gazetkach dla matek wszystko jest tak słodkie, że aż mdli, życie na szczęście ma zupełnie inny smak, a że czasem zimnej kawy? I co z tego. Przyjdzie czas i na ciepłą (taka właśnie stoi obok mnie , zaparzona przez męża, który bawi się z dziećmi). Pocieszające jest to, że każde dziecko jest inne i to, że kogoś Argamedon spotkał, nie znaczy, że spotka i mnie. A może spotka dopiero przy kolejnych dzieciach?

A poza wszystkim, o czym także watro pamiętać, z macierzyństwem to trochę jak z małżeństwem. Najpierw jest miodowy miesiąc, pełen ochów  i achów, a potem wkracza szara rzeczywistość, codzienność, w którą także wpisany jest krzyż. I dopiero wszystko to widać z perspektywy czasu.

My tu ciągle o dzieciach, ale przecież tekst jest o matkach. Czy macierzyństwo coś nam kradnie, zabiera czy wszystko pozostaje tak jak było wcześniej. Z perspektywy mojego dwunastoletniego bycia mamą (powiedzmy szczerze, to żadne doświadczenie. O nim będzie można mówić wtedy, jak już moje dzieci wyfruną z rodzinnego domu na swoje) wiem jedno – macierzyństwo to kwestia wyboru i priorytetów. I nawet nie świetnej organizacji (choć umiejętności logistyczne mam opracowane do perfekcji).  „Trzeba trochę w życiu zmienić, a beztroskie małżeńskie zwyczaje, niektóre plany, no i część marzeń może nie tyle włożyć do szuflady z napisem "to se ne vrati" i głęboko zakopać, co po prostu odłożyć na później” – pisze Autorka. Trzeba przede wszystkim zmienić myślenie. Bo teraz trzeba uwzględniać także nie tylko moje potrzeby, ale potrzeby dziecka (czy w moim przypadku gromadki dzieci). I to nie jest tak, że macierzyństwo wpędza nas w cztery ściany. Siedzenie w domu to stan umysłu. Po urodzeniu dziecka zostawiłam pracę w radiu. Przeorganizowałam swoje życie,  skończyłam  studia podyplomowe, specjalistyczne kursy, dzięki którym od lat robię to, co lubię i co sprawia mi ogromną frajdę. Gdybym kurczowo trzymała się tamtej pracy nie miałabym na to czasu. Wybrałam pracę w domu. Bo tak jest po prostu lepiej dla naszej rodziny. I dla dzieci. Tak, jestem zafiksowana na macierzyństwie, bo widzę, jak bardzo dzieci tego potrzebują. Być może wynika to z mojego doświadczenia dziecka z kluczem na szyi, na które rano czekały kanapki pod talerzem i herbata w termosie. A po szkole puste mieszkanie. Może dlatego robię wszystko, żeby móc być z dziećmi. Dawno też zrewidowałam kłamliwe, ale bardzo rozpowszechnione twierdzenie, jakoby nie liczyła się ilość wspólnie spędzanego czasu, ale jego jakość. Że lepsza jest intensywna godzina po południu, niż cały dzień, kiedy czas trzeba też poświęcić na sprzątnięcie domu czy ugotowanie obiadu (na taki z trzech dań brakuje czasu). Ale po swoim przykładzie, czy przykładzie wielu moich znajomych bardziej lub mniej dzieciatych koleżanek widzę, że bycie matką naprawdę nie ogranicza. Prawdziwe życie to przede wszystkim to w domu z dziećmi. Nie w biurze, czy na konferencji naukowej. Bo z czasu dla najbliższych będziemy rozliczani przez Boga (ci ultrakatoliccy nie tylko wciąż gadają o dzieciach, to jeszcze Boga we wszystko mieszają). Nie z liczby tekstów czy świetnych wykładów.

„Wprawdzie moje dziecię ma zaledwie miesiąc z kawałkiem i pewnie zaraz usłyszę/przeczytam, że to żadne (sic!) doświadczenie, ale ja już teraz widzę, że jeśli bardzo się chce, to po prostu musi się udać. W ósmym dniu życia malca byłam już na konferencji, żeby wygłosić referat, udało mi się wrócić do pisania (także tutaj, na Deon.pl, z czego się niezwykle cieszę!), poza tym robię całą masę rzeczy, które... niby to miały być niemożliwością w momencie zostania mamą” – pisze Autorka. Naprawdę w macierzyństwie nie chodzi o żadne wyścigi,  o prześciganie się co kto robił (zdarzyło mi się na drugi dzień po porodzie kończyć korektę). To naprawdę nie ma znaczenia. Znaczenie ma ten mały człowiek, który się urodził. I jakby to strasznie nie brzmiało, dla tego człowieka trzeba z tego czasem zrezygnować. Po prostu, nie można mieć ciastka i zjeść ciastka. Trudno to jednak zrozumieć autorce: „Kocham swoje dziecko nad życie, jestem w stanie wiele dla niego zrobić, ale nie chcę/nie potrafię zrezygnować z siebie, ze swoich pasji, z samorealizacji”. I znów wracają pytania o cel życia i o priorytety.  Czy tym celem jest samorealizacja czy zbawienie? Bo jeśli zbawienie, to ono przychodzi przez krzyż. Ten, który mamy nieść. Samorealizacja jest bez znaczenia.

A teraz pytanie o priorytety. Czy macierzyństwo to tylko „ja”? Czy może jednak coś więcej? Dla mnie jednak coś więcej. Coś co jest ponad „ja” i wcale źle mi z tym nie jest. Nie czuję się przez to gorsza czy zaniedbana. Co prawda brakuje czasu na przeczytanie tych wszystkich książek, które chciałabym przeczytać, brakuje czasu na sen, bo najlepiej mi się pracuje kiedy w domu jest cisza i dzieci śpią, brakuje mi czasem mądrych i głębokich rozmów. Ale jest szansa, że kiedyś to nadrobię. Nie nadrobię straconego czasu, który mogłam dać moim dzieciom. Dlatego tak zafiksowałam się na macierzyństwie. I czerpię z niego pełnymi garściami mimo chwilowego zmęczenia czy niewyspania. Żeby było jasne – nie narzekam i nie biadolę, daleko mi do cierpiętnicy z gromadą dzieci. Masochistką nie jestem. Cieszę się tym, co mam, a nie frustruję tym, co mogłabym mieć, a z powodu dzieci nie mam.

Małgorzata Terlikowska