Niczym diabeł świeconej wody boi się Piotr Pacewicz katolika u władzy. Bo taka władza to nic innego jak „kato-strofa”. Już nawet nie katastrofa, bo tę można by jakoś przetrwać, ale najprawdziwsza „kato-strofa”. Przed katastrofą można się schować w jakimś bunkrze i tam najgorsze przeczekać, ale jak żyć, skoro prawa mają ustalać katolicy.

Postępowi publicyści drapią się już nerwowo po swoich głowach i szukają mądrego rozwiązania. Jak nic nie wymyślą, to zawsze mogą skorzystać z propozycji Pierwszej Damy Anny Komorowskiej, która z uśmiechem opowiadała o tym, jaką to szansą jest emigracja. Nie sądziła tylko, że szala się przechyli na niewłaściwą stronę i o wyjeździe na emigrację mówić będą dotychczasowi zwolennicy Bronisława Komorowskiego. A ci przecież mieli zostać, by budować nową, laicką, wolną od kleru Polskę, za to z legalną aborcją, in vitro dla par homoseksualnych i edukacją seksualną od żłobka. 

Na razie zostawmy złośliwości na boku i zobaczmy, czego boi się Piotr Pacewicz i czym straszy Polaków. Ano boi się tego, że w sprawach fundamentalnych prezydent będzie rozstrzygał w oparciu o wartości chrześcijańskie, że nie odwiesi sumienia na kołek, tylko będzie go również w polityce używał. Boi się kompromitacji polski w Unii Europejskiej (z jakiego powodu?), szkoły poddanej obróbce ideologicznej (bo jak wiadomo, gender ideologią nie jest i tylko on może być w szkole dopuszczony, wówczas szkoła w żaden sposób nie będzie uczyć ideologii) i ustawowego zakazu in vitro (jak na razie prezydent Duda mówi o kompromisie i szacunku dla poczętego człowieka i o tym, że prace nad ustawą należy tak prowadzić, by chroniła ona poczęte dzieci na najwcześniejszym etapie rozwoju).

Zresztą straszenie Polaków zaczęło się już na długo przed wyborami, a w dniu wygranych przez Andrzeja Dudę wyborów osiągnęło apogeum. Jak na razie nie widzę na ulicach bojówek, nikt też nikogo nad ranem z domu nie wyciąga. Cisza i spokój. Ale atmosferę strachu podkręcać trzeba. Dziennikarze i publicyści „Gazety Wyborczej”, do boju.

I choć prezydent Duda nie został jeszcze zaprzysiężony, widmo „kato-strofy” już nad Polską krąży. A przejawia się ono na przykład w tym, że w kościelna  uroczystość zwana popularnie Bozym Ciałem  wypadła w tym roku 4 czerwca, w rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów w powojennej Polsce. I pech chciał, że tego dnia (który jest ustawowo wolnym od pracy) zamknięte było gdańskie Europejskie Centrum Solidarności. „Dyrekcja „nie chce urażać niczyich uczuć religijnych". Ciekawe - prawda? - że wizyta we wspaniałym muzeum, gdzie można m.in. usłyszeć słowa o "Duchu zstępującym, by odmienić tę ziemię", uraża uczucia religijne” – drwi Piotr Pacewicz. Nie zauważa tylko, że tego dnia istotą nie jest zwiedzanie muzeum, tylko świętowanie Bożego Ciała, którego chciał pracowników placówki pozbawić publicysta „Gazety Wyborczej”.

„Kato-strofa” – zdaniem Pacewicza – przejawia się też na poziomie języka. Bo jak inaczej traktować wypowiedź pani urzędniczki z Urzędu Rady Ministrów, która o swojej szefowej mówi „premier”. A wstyd. Tak tylko stłamszone, wychowane w patriarchalnych rodzinach kobiety mówią. A przecież „Gazeta Wyborcza” od lat nad zmianą języka pracuje, a naród jakiś taki oporny jest: „Ta pani widuje Ewę Kopacz kilka razy w tygodniu, ale w jej umyśle nie powstało pojęcie premierki czy choćby pani premier”. Zadziwiający jest ten pęd słowotwórczy. Na szczęście potworki językowe w stylu „premierka Ewa Kopacz” na razie się nie przyjmują. I dobrze, bo takie określenie jest co najmniej lekceważące dla osoby, która stoi na czele rządu.

Piotr Pacewicz ze swoimi strachami i paranojami, którymi karmi Polaków, wpisuje się w odwieczną strategię „Gazety Wyborczej”. Strategię przemyślaną, więc tym bardziej niebezpieczną. Małymi kroczkami próbuje ona zmienić rzeczywistość. Jest szansa, że zmiany te zostaną na dobre przyblokowane. Powrót do wartości chrześcijańskich, na których zbudowana jest nie tylko Polska, ale też cała Europa nie będzie żadną „kato-strofą”, a szansą na normalność, której tak bardzo Polacy potrzebują.

 

Małgorzata Terlikowska