Taką taktykę przyjęli zwolennicy zapłodnienia in vitro. Jak tylko minister Konstanty Radziwiłł ogłosił swój plan dotyczący zakończenia refundacji sztucznego zapłodnienia, a w zamian zapowiedział finasowanie metody dużo bardziej ludzkiej i moralnej, jaką jest naprotechnologia, podniósł się krzyk.

Najgłośniej rzecz jasna krzyczą ci, którzy od lat żyją z wykonywania zabiegów in vitro – prof. Marian Szamatowicz, prof. Waldemar Kuczyński czy prof. Krzysztof Łukaszuk. Czyżby ten krzyk podyktowany był wyłącznie troską o swój biznes? Czy wyłącznie dla rządowych pieniędzy gotowi są manipulować i opowiadać nieprawdę?

Największym kłamstwem konsekwentnie powielanym przez wymienionych panów profesorów jest ten, że naprotechnologia to kalendarzyk. A wiadomo, kalendarzyk to „watykańska ruletka”, jest nieskuteczny, ergo nieskuteczna jest naprotechnologia, bo to kalendarzyk. I tak w koło Macieju. Media i dziennikarze te kłamstwa łykają i rozpowszechniają, bo dobrze się sprzedają. Autorytet lekarza w końcu robi swoje. Tyle że jest to tak nieuczciwe, tak kłamliwe, że aż boli. Wstyd, że w taką grę dały się wciągnąć osoby z tytułami profesorskimi. Nie jest to dobra wizytówka medycyny.

Zerknijmy na wywiad, jakiego tygodnikowi „Newsweek” udzielił prof. dr hab. Krzysztof Łukaszuk. W notce biograficznej czytamy, że to specjalista endokrynologii ginekologicznej i rozrodczości, endokrynolog, ginekolog z klinik leczenia niepłodności INVICTA oraz Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Już w pierwszym zdaniu mówi nieprawdę. Na pytanie, czym jest naprotechnologia, profesor odpowiada:naprotechnologia brzmi poważnie, ale to tylko synonim monitoringu płodności kobiety”. Otóż, naprotechnologia to wsparcie naturalnej prokreacji. Inaczej mówiąc, to nowa gałąź medycyny odnosząca się do zdrowia reprodukcyjnego, ukierunkowana na dobrą diagnostykę i skuteczne leczenie. Korzysta z najnowszych osiągnięć ginekologii, chirurgii, endokrynologii. Posługuje się Modelem Creighton jako systemem rozpoznawania płodności. Tak więc definicja przedstawiona przez prof. Łukaszuka mija się z prawdą, bo naprotechnologia jako taka monitorowaniem płodności nie jest.

Ale idźmy dalej: „Naprotechnologia wydaje się bardzo opłacalną formą „terapii”, bo nie wymaga ponoszenia znacznych kosztów. Do takiego prowadzenia pacjentów nie trzeba specjalistycznych laboratoriów, sal zabiegowych, wyszkolonych embriologów i całego zaplecza technologicznego”. I znowu kłamstwo, bo w ramach naprotechnologii wykonywane są skomplikowane operacje ginekologiczne z użyciem najnowocześniejszych laserów czy choćby robota da Vinci. To chirurgia wymagająca znacznie większych umiejętności, nazywana chirurgią wolną od zrostów. Bo dziś wiadomo już, że zrosty są skuteczną przeszkodą przy staraniu się o dziecko. Oddajmy głos twórcy naprotechnologii prof. Hilgersowi, który specjalizuje się w chirurgii ginekologicznej: „Obecnie możemy leczyć najgorsze z  najgorszych przypadków. Czy są to kobiety z  wieloma zrostami czy z endometriozą, czy z zespołem policystycznych jajników – możemy już te wszystkie przypadki leczyć. (…) Tradycyjna chirurgia ginekologiczna usuwa dany problem, torbiel czy cokolwiek innego, a po usunięciu pozostaje przestrzeń (brakującej bądź uszkodzonej otrzewnej), co też może powodować zrosty. Ale jeśli się zamknie tę przestrzeń i naprawi specjalnym materiałem z odpowiednią nicią, schowa się do środka krawędzie, tak aby przecięte powierzchnie znajdowały się pod spodem, na zewnątrz widać tylko nieaktywne szwy, plus tkankę, która jest gładka, nienaruszona. W praktyce cięcia o wiele częściej niż w tradycyjnej ginekologii używamy laserów. Używamy też instrumentów do mikrocięcia – co pozwala na bardzo precyzyjne operowanie. W  chirurgii kiedykolwiek się naruszy tkankę, powoduje to zrosty. I  wreszcie stosujemy pewnego rodzaju bariery przed zrostami. Na przykład teflonowy kocyk w  bardzo rozległych operacjach. Dzięki niemu całkowicie przykrywamy macicę, jajniki i to zapobiega kolejnym zrostom. Usuwa się go dziesięć dni po operacji, bo nie można na dłużej tego zostawić, zrostów powstaje w  pierwszych dziesięciu dniach po zabiegu. I wreszcie używamy pewnych środków leczniczych pod koniec operacji, żeby nie powstawały zrosty” (cyt. za: Nadzieja na dziecko – cała prawda o naprotechnologii). Pozostawiam bez komentarza.

Kolejne kłamstwo:  „Naprotechnologię często stosuje się w przypadku ludzi bez poważnych zaburzeń płodności”. Czy w takim razie pan profesor uznaje za niepoważne zaburzenie płodności endometriozę czy zespół policystycznych jajników? Może niepoważne są torbiele? Jak w takim razie wytłumaczyć przypadki, w których in vitro nie pomogło (jak rozumiem tam trafiają osoby z poważnymi problemami z płodnością), a pomogła naprotechnologia? A w ogóle co to znaczy poważne i niepoważne zaburzenie płodności? Skoro jest problem, to trzeba go znaleźć i leczyć. I takie są założenia naprotechnologii: 1. Rozpoznanie przyczyn leżących u podłoża chorób układu rozrodczego. 2. Umożliwienie leczenia tych schorzeń. 3. Pomoc parze małżeńskiej w uzyskaniu poczęcia z pełnym poszanowaniem naturalnego aktu płciowego. 4. Jeśli zastosowane leczenie okaże się nieskuteczne, należy dalej prowadzić badania nad nieznanymi dotąd przyczynami. 5. Jeśli program nie odnosi skutku medycznego, należy wspierać parę małżeńską w przygotowaniu do stworzenia rodziny poprzez adopcję.

Nie jest to koniec kłamstw. Jak na krótki wywiad jest ich naprawdę sporo „Sęk w tym, że prowadzenie kalendarzyka lekarz może zlecić za darmo, są do tego także odpowiednie strony internetowe, można go prowadzić w domu i nie trzeba do tego narodowego programu. Jednocześnie, jak wspominałem, u ludzi chorych, niepłodnych, nie przyniesie to prawdopodobnie rezultatu”. Po pierwsze, od osoby z tytułem profesora jednak wymagałabym pewnej precyzji. Kalendarzyk to historia medycyny. Naturalne metody rozpoznawania płodności, w tym Model Creighton, kalendarzykiem nie są, są zapisem pewnych objawów, które kobieta może zaobserwować. Tu nic nie dzieje się w ciemno, tak jak to było w przypadku metody kalendarzowej. Po drugie, kartę do obserwacji interpretuje lekarz i na tej podstawie wdraża leczenie, samemu w domu tego zrobić się nie da. I po trzecie – dowodem na skuteczność naprotechnologii są dzieci poczęte w sposób naturalny przez osoby wyleczone z niepłodności. Właśnie dzięki leczeniu w ramach naprotechnologii.

Skoro już pan profesor uświadomił czytelników w kwestii kalendarzyka, sięgnął też po argument finansowy. „Zaniechanie wsparcia państwa dla zaawansowanych metod terapeutycznych w leczeniu niepłodności przekreśli szanse na własne potomstwo u wielu par. Spowoduje podział na pacjentów, których na in vitro stać i na tych, którzy mogą o nim zapomnieć ze względu na barierę finansową”. Czyli rozchodzi się o pieniądze. Parę zdań wyżej pokazałam, że naprotechnologia to również zaawansowana metoda terapeutyczna, skoro więc będą pieniądze na jej rozwój, skoro powstanie więcej gabinetów, to i więcej niepłodnych par będzie miało szansę skorzystać z tej metody. I może nie trzeba będzie uciekać się do niemoralnego in vitro.

Decyzja ministra Radziwiłła to dla prof. Łukaszuka wyłącznie kwestia ideologiczna, gdzie wiedza zostaje zastąpiona wiarą. Tyle że naprotechnologia to nie wiara, nie ideologia, a skuteczna medycyna, do tego moralna i szanująca pacjenta. Może dlatego jest solą w oku tych wszystkich, którzy parają się sztucznym zapłodnieniem. I teraz boją się, że po prostu klient pójdzie gdzie indziej.

Skoro rozmowa kłamstwem się zaczęła, to i kłamstwem musi się skończyć: „Wmawianie pacjentom, że w takich sytuacjach (niepłodności – MT) pomóc może kalendarzyk to wykorzystywanie ludzkiej niewiedzy” – konkluduje profesor. Mam wrażenie, że wykorzystywaniem ludzkiej niewiedzy jest przede wszystkim przekonywanie, że in vitro jest leczeniem niepłodności. Jest co najwyżej produkcją dzieci i leczeniem bezdzietności. Za ogromne pieniądze.

Małgorzata Terlikowska