To, jak urzędnicy postąpili z dziećmi państwa Olejarzy z podkarpackiego Pruchnika, woła o pomstę do nieba. Część dzieci w jednym domu dziecka, część w drugim, najmłodsze w rodzinie zastępczej, bez żadnego kontaktu ze starszym rodzeństwem.  Wszyscy oddaleni od siebie o kilkadziesiąt kilometrów. Powód? Bieda. Nie przemoc, nie alkohol, tylko bieda, której przy odrobinie dobrej woli można przecież zaradzić. Są asystenci rodzinni, rodziny wspierające, inne formy pomocy. Czy trzeba od razu działać z grubej rury? Przecież zabranie dzieci problemu nie rozwiązuje, a generuje wiele kolejnych.

I tak oto rodzina ciesząca się dobrą opinią sąsiadów, kochająca się i wspierająca, ale biedna, została brutalnie rozdzielona. W końcu przecież biednemu wolno, a urzędnik wie, gdzie dzieciom będzie najlepiej. Przepraszam, ale ja zupełnie nie rozumiem tej logiki. Przecież opieka zastępcza kosztuje, i to nie mało, bo prawie 4 tysiące miesięcznie na jedno dziecko. Suma ta pomnożona przez osiem osób i jeszcze przez liczbę miesięcy, które dzieci spędziły poza domem, daje w tej chwili kwotę ponad 200 tysięcy złotych. Za te pieniądze naprawdę można wyremontować pokoje, łazienkę, kuchnię. I jeszcze zostanie. Dlaczego więc łatwiej takie pieniądze dać obcym ludziom, niż wesprzeć konkretną rodzinę, tak by nie trzeba było się uciekać do przemocy wobec dzieci, a taką jest zabranie ich z rodzinnego domu i umieszczenie w domach dziecka czy w rodzinie zastępczej. Niezbitym dowodem na działanie przemocowe jest fakt, że odbierane dzieci często siłą są odrywane od rodziców, krzyczą, kąpią, płaczą. Nic nie rozumieją z zaistniałej sytuacji. Wystraszone, z daleka od mamy. Takie „atrakcje” fundują dziecku urzędnicy, którzy z racji wykonywanego zawodu powinni mieć na uwadze faktyczne dobro dziecka. A skoro nie ma zagrożenia życia, ani zdrowia, to po co narażać je na taki stres?

Czemu mają więc służyć tego typu eksperymenty? Na pewno nie dobru dziecka, ani nie dobru rodziny. Wyrwanie dzieci z domu, odebranie ich rodzicom, umieszczenie w domu dziecka nie pozostaje na psychice dziecka bez śladu. Te traumy są potem leczone wiele lat. I choć to urzędnicy swoimi nieprzemyślanymi decyzjami doprowadzili do ich powstania, urzędy raczej leczenia potem nie finansują. Pokiereszowany człowiek zostawiony zostaje sam sobie i z przerażeniem czeka, czy znów ktoś po niego się nie zgłosi. W permanentnym stresie żyją też rodzice, świadomi już tego, co może ich czekać, kiedy kolejny raz podwinie im się noga.

Co piąte dziecko w Polsce odbierane jest rodzicom wyłącznie z powodów socjalnych, konkretnie z powodu biedy. Wielu z tych rodziców nie jest temu winna, a dodatkowo jeszcze państwo ich za to prześladuje. Na samą myśl o tym, że każdy z nas może znaleźć się w takiej sytuacji, aż cierpnie skóra. Bo okazuje się, że obywatel potrzebny jest państwu wtedy, kiedy grzecznie odprowadza podatki, kiedy natomiast wpadnie w kłopoty, państwo od niego się odwróci, a jedyne, co ma do zaproponowania, to zabranie dzieci i płacenie ogromnych pieniędzy na ich opiekę poza domem rodzinnym.

Oficjalnym powodem odebrania dzieci rodzicom z Pruchnika jest to, że kiedy zachorowała matka i ojciec musiał sam się nimi zajmować, nie radził sobie z wychowaniem. Wówczas sąd zadecydował, żeby umieścić dzieci w domu dziecka. Mama do domu już wróciła, mieszkanie – dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli – zostało wyremontowane i wyposażone w nowe sprzęty. Ojciec zarejestrował się w powiatowym urzędzie pracy. Czy to wystarczy, by przekonać urzędników, że czas, by dzieci wróciły do domu? Czy będzie to wystarczający argument za tym, że jednak najlepiej dzieciom będzie z tymi, którzy je kochają i mimo biedy chcą dobra swoich dzieci? Czy w imię sprawiedliwości sąd stanie po stronie biednych, ale pełnych dobrego serca ludzi, czy po stronie bezdusznej biurokratycznej machiny, dla której dzieci to jedynie dane statystyczne? Życzyłabym sobie, żeby jutro gehenna tej rodziny się skończyła i znalazła finał w domu przy rodzinnym stole. Łzy rozpaczy niech będą od jutra łzami wzruszenia i radości.

Małgorzata Terlikowska